niedziela, 28 maja 2017

Kwiecień 2017 - Zdobycze

Kończy się maj, cóż to oznacza na moim blogasku? Tak, tak, czas na podsumowanie zdobyczy kwietniowych :'D
Plan był taki, żeby po tej poprzedniej wielkiej pace zrobić sobie przerwę od kupowania, najlepiej jeszcze poczekać na jakąś kolejną promocję i dopiero wtedy, pewnie coś koło maja czy później, zrobić następne duże zamówienie. I nawet udało mi się przez parę miesięcy postępować zgodnie z nim. A potem przypadkiem się dowiedziałam o promocji na Arosie, a potem jeszcze była wielkanocna promocja u Kotków - i jednak dorobiłam się w kwietniu trochę nabytków do kolekcji. Tym razem mocno monotematycznych pod względem reprezentowanych wydawnictw.
Tomiki na zdjęciach są trochę przemieszane, bo pierwszą partię robiłam po pierwszym zamówieniu i po drugim już mi się nie chciało tego wszystkiego z powrotem wyciągać i powtarzać sesji.



Kagen no Tsuki #2, 3
Hatsukoi Limited #1-4
Nasz cud #1-6
Serafin Dni Ostatnich #4
Księga Vanitasa #2
Ristorante Paradiso
Saga Winlandzka #1
Do Adolfów #1


Do Adolfów i Saga winlandzka, czyli dwie mangi, których zakup miałam w planach "na kiedyś". Doszłam jednak do wniosku, że nie wiadomo, kiedy się znowu taka ładna przecena trafi, i to "kiedyś" w zasadzie może być już teraz. Po pobieżnym przejrzeniu i nadczytnięciu wrażenia mam raczej na plus. Tylko muszę ponarzekać, że w Sadze (swoją szosą mojej pierwszej mandze od Hanami) przynajmniej w jednym miejscu zostawiono niewyczyszczoną onomatopeję tłumaczenie wklejając na wierzch, i akurat w tym miejscu przy przeglądaniu tom mi się otworzył. Za to Adolfowie na żywo nie wyglądają tak znowu tragicznie, za to mają imponującą objętość. Niby wiedziałam, ile to stron, i widziałam na zdjęciach, ale co innego zobaczyć na żywo i pomacać. Niesamowicie podoba mi się ta starodawna Tezukowa kreska, znacznie bardziej, niż ta niby ładniejsza w Sadze, aż się zaczęłam na poważnie zastanawiać nad Pieśnią Apolla, chociaż tematyka niezbyt mi podchodzi.


Hurra, w Serafkach wreszcie się skończyła fabuła z pierwszego sezonu anime, teraz będzie tylko ciekawiej. Shinoa, Ferid i Crowley przewijali się w przyzwoitych ilościach i nawet Shinya się na chwilę pokazał, cynamonowa bułeczka moja, czyli jestem zadowolona z tomiku. Do tego doszliśmy już do tego momentu, w którym Guren na dobre zaczyna zmieniać się z marnej i koszmarnie irytującej podróbki Roya Mustanga w naprawdę interesującego bohatera, dobra nasza, jeszcze trochę i może oficjalnie dołączę go do grona ulubieńców z tego fandomu. Feridowa okładka najładniejsza jak na razie i jeszcze przez sporo czasu taką pozostanie, bo teraz niestety przynajmniej przez trzy tomy na okładkach nie pojawi się nikt ciekawy.
Co jest śliczniejsze od tomiku Vanitasa? Dwa tomiki Vanitasa obok siebie. Aż strach ich dotykać, żeby nie nanieść jakichś mikrozabrudzeń czy czegoś. Zanim zacznę czytać - najpierw chcę skończyć Pandorkę - pewnie już będę miała trzy tomy, omnommnomm, jak cudnie wtedy będą wyglądać.


Wszyscy mówią, że Nasz cud to bardzo dobra manga. Do tego josei, a tego to ci u nas niewiele i więcej raczej nie będzie, przynajmniej w najbliższej przyszłości. W związku z tym po krótkim wahaniu dałam się przekonać pozytywnym recenzjom i przy okazji jeszcze większej niż normalnie taniochy na Arosie wrzuciłam do koszyka wszystkie dostępne tomy, a ten jeden niedostępny krótko potem wzięłam w drugim kwietniowym zamówieniu. Kompletnie nie rozróżniam poszczególnych okładek, no, może poza pierwszą (bo szlaczek), tylko frapuje mnie, że na każdej główny bohater ma trochę inny odcień włosów. Nawet ładnie to wygląda na grzbietach, kiedy tomiki stoją obok siebie.


I jeszcze w tym samym miesiącu, co pierwszą, nabyłam też drugą mangę od Hanami, czyli Ristorante Paradiso. Powód - ta sama autorka, co mangowej wersji ACCA: 13-ku Kansatsu-ka, które tak bardzo mi się spodobało w zeszłym sezonie. Pamiętam, jak kiedyś przypadkiem zobaczyłam jakieś strony z tej mangi i zastanawiałam się, jak takie bazgroły się mogą komukolwiek podobać; no to właśnie teraz mnie się zaczęły podobać. A tomik bardzo ładnie mi się wpasował kolorystycznie-wymiarowo w jeden ze stosików książek na regale i teraz sobie leży chyba w najbardziej zróżnicowanym towarzystwie ze wszystkich moich mang, czyli razem z dwoma książkami Conrada, Szwedami w Warszawie oraz angielskimi wersjami Alicji w krainie czarów, Czarnoksiężnika z krainy Oz i Równoumagicznienia.

Początkowo, chociaż cena kusiła, nie miałam specjalnej ochoty kupować kota w worku, czyli żadnej z serii, których resztki Waneko sprzedaje po pięć złotych za tomik, tym bardziej, że z żadnej z nich nie były dostępne wszystkie tomy. Jednak trafiła się promocja, a trochę dziwnie by mi było zamawiać w jednej paczce tylko dwa tomiki, więc postanowiłam zaryzykować z dwiema przecenionymi mangami. Pierwsza z nich to Kagen no Tsuki, którego pierwszy tom jeszcze mam nadzieję gdzieś dopaść.


Druga natomiast to Hatsukoi Limited. Słyszałam, że podobno sympatyczna rzecz, i spodziewałam się czegoś w stylu Miłości wśród kwiatów wiśni, tyle że w w wydaniu hetero - takich tam przyjemnych, ale niezbyt zapadających w pamięć historyjek o różnych parkach. Nie spodziewałam się natomiast, że ta seria będzie aż tak fajna. Tutaj też w Wanekowym sklepiku dostępne były tylko trzy z czterech tomów, ale tak jakoś mi się kojarzyło, że widziałam w swoim Matrasie akurat ten brakujący trzeci tomik i faktycznie, było nawet kilka egzemplarzy i mogłam sobie wybrać ten w najlepszym stanie. Co prawda zapłaciłam za niego cenę okładkową (Valarowie, kiedy ja ostatnio cokolwiek za tyle kupiłam?...), ale po lekturze na razie pierwszego tomu nie żałuję zakupu całości. Naprawdę  dobra manga z lubialnymi bohaterami (nooo, może poza jedną pannicą zakochaną w starszym bracie, ale idzie ją przeżyć), do tego autentycznie zabawna i przyjemna dla oka. Na fanserwis, którego się nieco obawiałam - w końcu to ecchi - koniec końców nawet nie zwróciłam szczególnie uwagi. Wychodzi na to, że czasami opłaca się kupować od Kotków koty w worku c:


Pierwszy raz zamawiałam cokolwiek ze sklepu Waneko i trochę się zdziwiłam, że dostałam dwie zakładki, byłam święcie przekonana, że kwalifikuję się na tylko jedną. Okazało się, że po prostu nie ogarnęłam systemu ich rozdawania. Całe szczęście przez to, że nie wiedziałam, które są dostępne, w komentarzu poprosiłam o Vanitasową albo Mononokeanową, i dzięki temu dostałam właśnie te dwie. Za cudne są, żeby ich używać, więc leżą sobie w bezpiecznym miejscu i co na nie spojrzę, tym bardziej skłaniam się ku częstszemu zamawianiu u tego wydawnictwa.

poniedziałek, 22 maja 2017

Fate/Zero

Follow my blog with Bloglovin
Święty Graal to relikwia zdolna spełnić najgłębsze pragnienie swojego posiadacza. Nic dziwnego, że, mimo iż wszystkie poprzednie wojny o niego zakończyły się ogromnym rozlewem krwi i nie wyłoniły zwycięzcy, wciąż znajduje się wielu chętnych do walki. Wśród stron w czwartej wojnie o Graala, oprócz przedstawicieli czterech najstarszych rodów magów, znajduje się także podstawiony przez jeden z tychże rodów pionek, którego poszukiwania celu z czasem obracają przeciw jego zwierzchnikom, młody student magii pragnący udowodnić swoją wartość oraz pewien psychopatyczny morderca. Wszyscy oni stają do walki z pomocą przyzwanych legendarnych bohaterów z przeszłości należących do jednej z siedmiu klas.

Jak pewnie wiecie, niedługo dzięki Kotori dostaniemy po polsku LN-kę Fate/Zero. Zanim zdecyduję, czy ją zbierać, postanowiłam dokończyć animcową adaptację, której pierwszy sezon obejrzałam już bodajże w styczniu. Zrobiłam to i, cóż, zostałam z wrażeniami dość mieszanymi.

Uwaga, spoilery w tej notce siedzą gęsto i szczerzą kły

Jedno, co mogę z czystym sumieniem pochwalić, to muzyka, naprawdę świetna i podkreślająca klimat. Tak samo bardzo przypadł mi do gustu opening, w sumie nie do końca w moim stylu, ale coś takiego ma w sobie, że od dwóch dni słucham go niemal na okrągło.
Podobno seria jest też bardzo dobra wizualnie. Jestem pod tym względem raczej ślepa, więc się nie wypowiem, ale w każdym razie specjalnych fajerwerków nie zauważyłam. Szczególnie podczas walk, które powinny być olśniewające, a były... no, były i tyle. Praktycznie żadna nie wywarła na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Chociaż, coby być sprawiedliwą, muszę przyznać, że mogły mieć z tym coś wspólnego postacie, które te walki toczyły.
Gdyż obsada to chyba moja największa bolączka w tym animcu. Owszem, fabularnie też chwilami coś tam nie stykało - na przykład gdybym nie podczytała troszku forów na MAL-u zostałabym z wielkim WTF w kwestii tego, co w ogóle było nie tak z tym Graalem, kto w końcu wygrał i dlaczego właściwie Gilgamesz nie zniknął ani nic po zakończeniu wojny. Zdecydowanie za dużo było też mocno średnich czy wręcz słabych, nudnych, nużących dialogów. Przede wszystkim trzeba tutaj wymienić niesławną scenę z pierwszego odcinka, w którym jeden bohater sobie stoi, dwaj inni wydeptują wokół niego kółeczka w dywanie i wyjaśniają mu, a przy okazji widzom, o czym będzie seria, i tak przez co najmniej parę minut. Genialny sposób na przedstawienie informacji, naprawdę. Ale wszystko to byłoby do zniesienia, ba, mogłoby się wręcz wcale nie liczyć, gdyby anime nadrabiało bohaterami. A ono tak bardzo tego nie robi.


Mamy na przykład takiego Castera - w tej roli Giles de Rais - który wygląda jak villain z disneyowskiej kreskówki, jest totalnym psycholem i razem ze swoim panem, również psycholem, bawi się w zabijanie ludzi, a w końcu przyzywa wielkiego kałamarnicopotwora, coby sobie pozostali mogli z nim powalczyć. Fajnie, przynajmniej ta dwójka nie chodziła w kółko i szczerze mówiąc już wolałam oglądać ją, niż niektóre inne teamy, ale nie rozumiem, po licho dano jej tyle czasu ekranowego? Z tego co pamiętam w pierwszym sezonie dostała go mniej więcej tyle, co Team Kayneth, i więcej, niż Team Kariya - i po co tyle poświęcać na parę morderców, którzy, cóż, mordują i nic poza tym z ich scen nie wynika?


Tym bardziej, że niektórym innym postaciom nieco więcej czasu i uwagi bardzo by się przydało. Na przykład taki Kariya Matou. Człowiek, nad którym cały wszechświat zdaje się znęcać i cały jego wątek można by streścić "a potem było jeszcze gorzej". Zdaje się, że zamierzeniem twórców było skłonić widzów do współczucia mu. Tylko jak niby mamy współczuć komuś, kogo praktycznie nie znamy? Większość scen z jego udziałem nawet nieźle mnie zaskakiwała, bo od poprzedniej zazwyczaj zdążyłam już zapomnieć, że ktoś taki w ogóle istnieje. W rezultacie kulminacyjną, wyreżyserowaną przez Kireia scenę znęcania się na Kariyą ogląda się mniej więcej z takimi samymi odczuciami, jak Gilgamesz - taki tam przeciętny, ale całkiem znośny spektakl. Uczucia, jakie uczucia, kto tam niby był, nad kim można by się wzruszać? Podobnie służący Kariyi Berserker, który z jakiegoś powodu ciągle się rzuca walczyć z Saber i teoretycznie powinno mnie interesować, dlaczego, ale ciężko zastanawiać się na czymś, o czym po minucie już się nie pamięta.


Nieco lepiej wypadł Kayneth El-Melloi Archibald - w tym sensie, że żywiłam wobec niego jakiekolwiek uczucia. Głównie ostrego wkuropatwienia, ale z czasem zaczęłam facetowi nawet współczuć. W skali tej serii to naprawdę dobrze, nawet związany z nim, jego narzeczoną Solą-Ui Nuadą-Re Sophią-Ri (kto w ogóle wymyślał te imiona?) i służącym mu Lancerem, koncertowo zmarnowany wątek zdrady całkiem nieźle wypadł w kontekście tego, jak cała trójka skończyła - wątek urwał się, bo Kiritsugu niespodziewanie zagrał nieczysto i nie dał mu szans się rozwinąć, jak dla mnie realistyczne i całkiem interesujące rozwiązanie.

Właśnie, Kiritsugu Emiya.
O Kiritsugowatym haremiku w składzie Saber, Maiya i Irisviel "moja samotna szara komórka jest przystosowana wyłącznie do myślenia o Kiritsugu" von Einzbern nie mam się nawet zamiaru rozwodzić, bo się tu zaziewam na śmierć. Wspomnę tylko, że mam nadzieję, że Ilyasviel jest choćby tycio, tyciutko ciekawszą postacią od swojej matki, mam zamiar kiedyś obejrzeć te Fate/kaleidy cośtam gwiazdka cośtam i wolałabym nie męczyć się przez ileś odcinków z równie bezbarwną pannicą.


Natomiast sam Kiritsugu... Mój problem z nim polega na tym, że naprawdę mógłby być interesujący. Kiedy bohater jakiejś historii zostaje postawiony przed okrutnym wyborem, zazwyczaj albo znajduje jakąś lepszą trzecią opcję, albo, w konwencji bardziej ponuro-realistycznej, ostatecznie z bólem serca dokonuje wyboru mniejszego zła. Kiritsugu natomiast nawet nie zastanawia się nad wyborem, ba, właściwie nawet go wcale nie dokonuje - on domyślnie, bez żadnego wahania, nawet nie myśląc o możliwości istnienia trzeciej opcji, robi to, co wydaje się mniejszym złem, nawet jeśli w rezultacie zostawia za sobą sterty trupów. Zarówno w samej serii, jak i w internetach sporo ludzi uważa, że to bardzo altruistyczna postać. Bullshit, skończony egocentryzm i nieskończona arogancja, nie altruizm. Kiritsugu to taki człowiek, który chce wszystkich ratować, bo on uważa, że ratunku potrzebują; chce naprawiać świat, bo on uważa, że świat potrzebuje naprawy, i nigdy nawet przez myśl mu nie przejdzie, że może nie ma racji. To, że inni ludzie, jak to ktoś na MAL-u słusznie zauważył, mogliby mieć inne zdanie w tej kwestii - na przykład mogliby woleć nie umierać dla jego ideałów - zupełnie się dla niego nie liczy.


I takiego człowieka Fate/Zero przedstawia jako tego dobrego bohatera i przeciwstawia temu paskudnemu Kireiowi Kotomine. I tutaj leży problem, bo, niestety, Kirei jest w każdej chwili znacznie, znacznie mniej przerażający od Kiritsugu. Najpierw po prostu szuka swojej drogi, zastanawia się nad sobą i już z samej definicji wypada lepiej od Emiyi, bo, że tak polecę Pratchettem, "towarzystwo poszukujących prawdy jest nieskończenie lepsze niż tych, którzy wierzą, że ją znaleźli". A już na pewno jest lepsze od towarzystwa tych, którzy wierzą, że ta znaleziona prawda daje im prawo do zabijania i zabawy w zbawiciela świata. Późniejszy Kirei faktycznie zaczyna być zUym villainem robiącym rzeczy for the evulz, ale przynajmniej jest w tym szczery, nie łudzi się co do swoich pobudek, nie wynajduje szczytnych celów mających go usprawiedliwić. Still better than Kiritsugu, który dąży do swojego celu święcie wierząc, że robi to dla innych i postępuje słusznie, niezależnie, ilu ludzi po drodze zabije czy skrzywdzi. Naprawdę nie rozumiem logiki twórców, według której to Emiya jest tym lepszym.


Wracając do bohaterów, Tokiomi Tohsaka to ten (no, jeden z tych) od wyżej wspomnianego chodzenia w kółko. I to była najbardziej pamiętna scena z jego udziałem. Tokiomi to takie non-entity, że nawet in universe jest to zauważane. Absolutnie nie dziwię się Gilgameszowi, że przy nadarzającej się okazji pozbył się takiego niewydarzonego "pana".


W cudzysłowie, bo w przypadku Gilgamesza określanie kogoś jego panem nie wydaje się odpowiednie. Gilgamesz to jeden z trzech bohaterów, co do których koniec końców żywiłam jakieś cieplejsze... Nie, złe słowo; raczej pozytywne uczucia. Lubić absolutnie go nie lubię, to antypatyczny, cholernie zadufany w sobie sukinsyn, który przez sporą część swoich scen mógłby być z powodzeniem zastąpiony przez maszynkę rzucającą losowymi kwestiami w stylu "jak śmiesz do mnie mówić, kundlu". Z tym że w pozostałej części swojego czasu ekranowego w pełni uzasadnia byciem awesome całą tę pychę i sukinkotowatość. Do tego naprawdę śliczna jest ta jego Brama Babilonu, nawet jeśli z pewnych przyczyn wzbudzała we mnie za każdym razem skojarzenia z rzyci strony. Dosłownie. (Dobra rada: jeśli macie w planach oglądanie Fate/Zero i Keijo!!!!!!!!, zacznijcie od tego pierwszego). No i, last but not least, Gilgamesz miał udział w najlepszej scenie z najlepszymi bohaterami i potraktował ich z należnym szacunkiem, za co natychmiastowo dostał +100 do fajności.
A mówiąc o najlepszych bohaterach, mam na myśli...


...Wavera Velveta i Ridera, czyli Aleksandra Wielkiego, zwanego też Iskandarem. Już przez samo to imię od początku przez skojarzenia ze Space Battleship Yamato miałam dobre przeczucia co do tej postaci, które sprawdziły się z nawiązką. Rozwodzić się tutaj zbytnio nie będę, bo w większości zgadzam się z tym postem i nic więcej raczej nie dodam. To po prostu najbardziej sympatyczny ze wszystkich siedmiu teamów i śledzenie jego przygód było najbardziej interesujące. W ogóle wszystko, co miało związek z Waverem i/lub Riderem, automatycznie stawało się ciekawsze i lepsze. Ostatecznie nawet trzy razy dzięki tej parce zeszkliły mi się oczka, raz w odcinku dwudziestym trzecim/dziesiątym drugiego sezonu (najlepszym evah), raz w ostatnim epku i jeszcze raz już po skończeniu serii, kiedy natknęłam się na screen z kimś wyglądającym jak dorosły Waver w armii Ridera, Eru, to jest tak bardzo... Awww, to był ten moment, kiedy oprócz pocących się oczu zrobiło mi się tak bardzo puchato i cieplutko na serduszku. Naprawdę, naprawdę uwielbiam tę dwójkę.

Niestety, jest to też pewna wskazówka co do poziomu anime. Jeśli w historii zawierającej walki, pojedynki, morderstwa, zdrady, intrygi i takie tam wątek coming of (m)age jakiegoś chłopaczka jest dla mnie najlepszy i najciekawszy, to znaczy, że ktoś tu koncertowo skiepścił sprawę. Wbrew tym wszystkim powyższym narzekaniom Fate/Zero nie jest złą serią, ale na pewno doskonałym przykładem zmarnowanego potencjału i tego, jak bardzo słabi bohaterowie mogą wszystko zepsuć. W kwestii LN-ek, cóż, gdyby przypadkiem na którejś okładce znalazło się ładne ujęcie Teamu Waver, pewnie bym ten tom nabyła bez zastanowienia. Na szczęście dla moich finansów wydaje się, że na okładki jest zawsze pchana do oporu Saber, więc raczej będzie mnie odrzucać, niż kusić.

(BTW, na górze notki jest wklejony taki cuś, który - przynajmniej w założeniu - służy do tego, żeby ten blog został na Bloglovin' uznany za mój. Jeśli coś w tym poście się rozjeżdża albo coś w tym stylu, to pewnie właśnie przez to ;p).