poniedziałek, 22 maja 2017

Fate/Zero

Follow my blog with Bloglovin
Święty Graal to relikwia zdolna spełnić najgłębsze pragnienie swojego posiadacza. Nic dziwnego, że, mimo iż wszystkie poprzednie wojny o niego zakończyły się ogromnym rozlewem krwi i nie wyłoniły zwycięzcy, wciąż znajduje się wielu chętnych do walki. Wśród stron w czwartej wojnie o Graala, oprócz przedstawicieli czterech najstarszych rodów magów, znajduje się także podstawiony przez jeden z tychże rodów pionek, którego poszukiwania celu z czasem obracają przeciw jego zwierzchnikom, młody student magii pragnący udowodnić swoją wartość oraz pewien psychopatyczny morderca. Wszyscy oni stają do walki z pomocą przyzwanych legendarnych bohaterów z przeszłości należących do jednej z siedmiu klas.

Jak pewnie wiecie, niedługo dzięki Kotori dostaniemy po polsku LN-kę Fate/Zero. Zanim zdecyduję, czy ją zbierać, postanowiłam dokończyć animcową adaptację, której pierwszy sezon obejrzałam już bodajże w styczniu. Zrobiłam to i, cóż, zostałam z wrażeniami dość mieszanymi.

Uwaga, spoilery w tej notce siedzą gęsto i szczerzą kły

Jedno, co mogę z czystym sumieniem pochwalić, to muzyka, naprawdę świetna i podkreślająca klimat. Tak samo bardzo przypadł mi do gustu opening, w sumie nie do końca w moim stylu, ale coś takiego ma w sobie, że od dwóch dni słucham go niemal na okrągło.
Podobno seria jest też bardzo dobra wizualnie. Jestem pod tym względem raczej ślepa, więc się nie wypowiem, ale w każdym razie specjalnych fajerwerków nie zauważyłam. Szczególnie podczas walk, które powinny być olśniewające, a były... no, były i tyle. Praktycznie żadna nie wywarła na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Chociaż, coby być sprawiedliwą, muszę przyznać, że mogły mieć z tym coś wspólnego postacie, które te walki toczyły.
Gdyż obsada to chyba moja największa bolączka w tym animcu. Owszem, fabularnie też chwilami coś tam nie stykało - na przykład gdybym nie podczytała troszku forów na MAL-u zostałabym z wielkim WTF w kwestii tego, co w ogóle było nie tak z tym Graalem, kto w końcu wygrał i dlaczego właściwie Gilgamesz nie zniknął ani nic po zakończeniu wojny. Zdecydowanie za dużo było też mocno średnich czy wręcz słabych, nudnych, nużących dialogów. Przede wszystkim trzeba tutaj wymienić niesławną scenę z pierwszego odcinka, w którym jeden bohater sobie stoi, dwaj inni wydeptują wokół niego kółeczka w dywanie i wyjaśniają mu, a przy okazji widzom, o czym będzie seria, i tak przez co najmniej parę minut. Genialny sposób na przedstawienie informacji, naprawdę. Ale wszystko to byłoby do zniesienia, ba, mogłoby się wręcz wcale nie liczyć, gdyby anime nadrabiało bohaterami. A ono tak bardzo tego nie robi.


Mamy na przykład takiego Castera - w tej roli Giles de Rais - który wygląda jak villain z disneyowskiej kreskówki, jest totalnym psycholem i razem ze swoim panem, również psycholem, bawi się w zabijanie ludzi, a w końcu przyzywa wielkiego kałamarnicopotwora, coby sobie pozostali mogli z nim powalczyć. Fajnie, przynajmniej ta dwójka nie chodziła w kółko i szczerze mówiąc już wolałam oglądać ją, niż niektóre inne teamy, ale nie rozumiem, po licho dano jej tyle czasu ekranowego? Z tego co pamiętam w pierwszym sezonie dostała go mniej więcej tyle, co Team Kayneth, i więcej, niż Team Kariya - i po co tyle poświęcać na parę morderców, którzy, cóż, mordują i nic poza tym z ich scen nie wynika?


Tym bardziej, że niektórym innym postaciom nieco więcej czasu i uwagi bardzo by się przydało. Na przykład taki Kariya Matou. Człowiek, nad którym cały wszechświat zdaje się znęcać i cały jego wątek można by streścić "a potem było jeszcze gorzej". Zdaje się, że zamierzeniem twórców było skłonić widzów do współczucia mu. Tylko jak niby mamy współczuć komuś, kogo praktycznie nie znamy? Większość scen z jego udziałem nawet nieźle mnie zaskakiwała, bo od poprzedniej zazwyczaj zdążyłam już zapomnieć, że ktoś taki w ogóle istnieje. W rezultacie kulminacyjną, wyreżyserowaną przez Kireia scenę znęcania się na Kariyą ogląda się mniej więcej z takimi samymi odczuciami, jak Gilgamesz - taki tam przeciętny, ale całkiem znośny spektakl. Uczucia, jakie uczucia, kto tam niby był, nad kim można by się wzruszać? Podobnie służący Kariyi Berserker, który z jakiegoś powodu ciągle się rzuca walczyć z Saber i teoretycznie powinno mnie interesować, dlaczego, ale ciężko zastanawiać się na czymś, o czym po minucie już się nie pamięta.


Nieco lepiej wypadł Kayneth El-Melloi Archibald - w tym sensie, że żywiłam wobec niego jakiekolwiek uczucia. Głównie ostrego wkuropatwienia, ale z czasem zaczęłam facetowi nawet współczuć. W skali tej serii to naprawdę dobrze, nawet związany z nim, jego narzeczoną Solą-Ui Nuadą-Re Sophią-Ri (kto w ogóle wymyślał te imiona?) i służącym mu Lancerem, koncertowo zmarnowany wątek zdrady całkiem nieźle wypadł w kontekście tego, jak cała trójka skończyła - wątek urwał się, bo Kiritsugu niespodziewanie zagrał nieczysto i nie dał mu szans się rozwinąć, jak dla mnie realistyczne i całkiem interesujące rozwiązanie.

Właśnie, Kiritsugu Emiya.
O Kiritsugowatym haremiku w składzie Saber, Maiya i Irisviel "moja samotna szara komórka jest przystosowana wyłącznie do myślenia o Kiritsugu" von Einzbern nie mam się nawet zamiaru rozwodzić, bo się tu zaziewam na śmierć. Wspomnę tylko, że mam nadzieję, że Ilyasviel jest choćby tycio, tyciutko ciekawszą postacią od swojej matki, mam zamiar kiedyś obejrzeć te Fate/kaleidy cośtam gwiazdka cośtam i wolałabym nie męczyć się przez ileś odcinków z równie bezbarwną pannicą.


Natomiast sam Kiritsugu... Mój problem z nim polega na tym, że naprawdę mógłby być interesujący. Kiedy bohater jakiejś historii zostaje postawiony przed okrutnym wyborem, zazwyczaj albo znajduje jakąś lepszą trzecią opcję, albo, w konwencji bardziej ponuro-realistycznej, ostatecznie z bólem serca dokonuje wyboru mniejszego zła. Kiritsugu natomiast nawet nie zastanawia się nad wyborem, ba, właściwie nawet go wcale nie dokonuje - on domyślnie, bez żadnego wahania, nawet nie myśląc o możliwości istnienia trzeciej opcji, robi to, co wydaje się mniejszym złem, nawet jeśli w rezultacie zostawia za sobą sterty trupów. Zarówno w samej serii, jak i w internetach sporo ludzi uważa, że to bardzo altruistyczna postać. Bullshit, skończony egocentryzm i nieskończona arogancja, nie altruizm. Kiritsugu to taki człowiek, który chce wszystkich ratować, bo on uważa, że ratunku potrzebują; chce naprawiać świat, bo on uważa, że świat potrzebuje naprawy, i nigdy nawet przez myśl mu nie przejdzie, że może nie ma racji. To, że inni ludzie, jak to ktoś na MAL-u słusznie zauważył, mogliby mieć inne zdanie w tej kwestii - na przykład mogliby woleć nie umierać dla jego ideałów - zupełnie się dla niego nie liczy.


I takiego człowieka Fate/Zero przedstawia jako tego dobrego bohatera i przeciwstawia temu paskudnemu Kireiowi Kotomine. I tutaj leży problem, bo, niestety, Kirei jest w każdej chwili znacznie, znacznie mniej przerażający od Kiritsugu. Najpierw po prostu szuka swojej drogi, zastanawia się nad sobą i już z samej definicji wypada lepiej od Emiyi, bo, że tak polecę Pratchettem, "towarzystwo poszukujących prawdy jest nieskończenie lepsze niż tych, którzy wierzą, że ją znaleźli". A już na pewno jest lepsze od towarzystwa tych, którzy wierzą, że ta znaleziona prawda daje im prawo do zabijania i zabawy w zbawiciela świata. Późniejszy Kirei faktycznie zaczyna być zUym villainem robiącym rzeczy for the evulz, ale przynajmniej jest w tym szczery, nie łudzi się co do swoich pobudek, nie wynajduje szczytnych celów mających go usprawiedliwić. Still better than Kiritsugu, który dąży do swojego celu święcie wierząc, że robi to dla innych i postępuje słusznie, niezależnie, ilu ludzi po drodze zabije czy skrzywdzi. Naprawdę nie rozumiem logiki twórców, według której to Emiya jest tym lepszym.


Wracając do bohaterów, Tokiomi Tohsaka to ten (no, jeden z tych) od wyżej wspomnianego chodzenia w kółko. I to była najbardziej pamiętna scena z jego udziałem. Tokiomi to takie non-entity, że nawet in universe jest to zauważane. Absolutnie nie dziwię się Gilgameszowi, że przy nadarzającej się okazji pozbył się takiego niewydarzonego "pana".


W cudzysłowie, bo w przypadku Gilgamesza określanie kogoś jego panem nie wydaje się odpowiednie. Gilgamesz to jeden z trzech bohaterów, co do których koniec końców żywiłam jakieś cieplejsze... Nie, złe słowo; raczej pozytywne uczucia. Lubić absolutnie go nie lubię, to antypatyczny, cholernie zadufany w sobie sukinsyn, który przez sporą część swoich scen mógłby być z powodzeniem zastąpiony przez maszynkę rzucającą losowymi kwestiami w stylu "jak śmiesz do mnie mówić, kundlu". Z tym że w pozostałej części swojego czasu ekranowego w pełni uzasadnia byciem awesome całą tę pychę i sukinkotowatość. Do tego naprawdę śliczna jest ta jego Brama Babilonu, nawet jeśli z pewnych przyczyn wzbudzała we mnie za każdym razem skojarzenia z rzyci strony. Dosłownie. (Dobra rada: jeśli macie w planach oglądanie Fate/Zero i Keijo!!!!!!!!, zacznijcie od tego pierwszego). No i, last but not least, Gilgamesz miał udział w najlepszej scenie z najlepszymi bohaterami i potraktował ich z należnym szacunkiem, za co natychmiastowo dostał +100 do fajności.
A mówiąc o najlepszych bohaterach, mam na myśli...


...Wavera Velveta i Ridera, czyli Aleksandra Wielkiego, zwanego też Iskandarem. Już przez samo to imię od początku przez skojarzenia ze Space Battleship Yamato miałam dobre przeczucia co do tej postaci, które sprawdziły się z nawiązką. Rozwodzić się tutaj zbytnio nie będę, bo w większości zgadzam się z tym postem i nic więcej raczej nie dodam. To po prostu najbardziej sympatyczny ze wszystkich siedmiu teamów i śledzenie jego przygód było najbardziej interesujące. W ogóle wszystko, co miało związek z Waverem i/lub Riderem, automatycznie stawało się ciekawsze i lepsze. Ostatecznie nawet trzy razy dzięki tej parce zeszkliły mi się oczka, raz w odcinku dwudziestym trzecim/dziesiątym drugiego sezonu (najlepszym evah), raz w ostatnim epku i jeszcze raz już po skończeniu serii, kiedy natknęłam się na screen z kimś wyglądającym jak dorosły Waver w armii Ridera, Eru, to jest tak bardzo... Awww, to był ten moment, kiedy oprócz pocących się oczu zrobiło mi się tak bardzo puchato i cieplutko na serduszku. Naprawdę, naprawdę uwielbiam tę dwójkę.

Niestety, jest to też pewna wskazówka co do poziomu anime. Jeśli w historii zawierającej walki, pojedynki, morderstwa, zdrady, intrygi i takie tam wątek coming of (m)age jakiegoś chłopaczka jest dla mnie najlepszy i najciekawszy, to znaczy, że ktoś tu koncertowo skiepścił sprawę. Wbrew tym wszystkim powyższym narzekaniom Fate/Zero nie jest złą serią, ale na pewno doskonałym przykładem zmarnowanego potencjału i tego, jak bardzo słabi bohaterowie mogą wszystko zepsuć. W kwestii LN-ek, cóż, gdyby przypadkiem na którejś okładce znalazło się ładne ujęcie Teamu Waver, pewnie bym ten tom nabyła bez zastanowienia. Na szczęście dla moich finansów wydaje się, że na okładki jest zawsze pchana do oporu Saber, więc raczej będzie mnie odrzucać, niż kusić.

(BTW, na górze notki jest wklejony taki cuś, który - przynajmniej w założeniu - służy do tego, żeby ten blog został na Bloglovin' uznany za mój. Jeśli coś w tym poście się rozjeżdża albo coś w tym stylu, to pewnie właśnie przez to ;p).

15 komentarzy:

  1. Mam zupełnie podobne odczucia! Seria sama w sobie była okej, ale brakowalo jej polotu. Jak wspomniałaś, bohaterowie nie byli zbyt dopracowani, a przynajmniej ich udział w historii. Jak dla wiele nieciekawych wątków niepotrzebnie wydłużyli, kiedy mogli ten czas przeznaczyć np. na Berserka tudzież Gilles de Rais. Osobiście uważam, że byli dobrzy w byciu złym, ale no, tak dużo jest niedopowiedziane i ich historia, totalnie zresztą spłycona, przedstawiona po macoszemu. Szkoda, bo tytuł miał duży potencjał.
    Niestety, czasem zaczynała boleć mnie głowa od tej ich nudnej gadki pełnej patosu i heroizmu, która z odcinka na odcinek niczym się od siebie nie różniła, a jak sama wiesz, było jej dużo. Walki, dialogi, dialogi, walki, jakieś tropienie tudzież inne mniej ciekawe czynności. Ile można.
    Co do samej sympatii do którejkolwiek z postaci, to najbardziej do gustu przypadli mi właśnie Aleksander i Lancer.
    Walki - huh, nie przepadam za tytułami, w których sceny mordobicia przeważają 80% czasu, chyba, że są naprawdę dobrze zrobione i z sensem. Tutaj tak nie było. Coś nie pykło i to bardzo. Nie twierdze, że jest jakoś bardzo źle pod tym względem, ale no, szał nie ma :v

    Ogólnie całość oceniłam na 7, ale nic więcej, bo jakoś tak... No xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie akurat Caster był okej taki, jaki był, i w zasadzie nawet za dużo czasu mu dali. Ale Berserkerowi, fakt, przydałoby się lepsze potraktowanie.
      Za Lancerem specjalnie nie przepadam właśnie przez te jego ciągłe gadki o honorze, zwłaszcza z Saber. Ale przynajmniej było mi go ostatecznie troszkę żal, czyli wypadł lepiej niż większość pozostałych postaci ;p
      Też nie przepadam zazwyczaj za walkami, a tutejsze niczym specjalnym mnie nie zachwyciły. Poza tymi z udziałem Ridera, ale tutaj po prostu działała zasada, że wszystko z Riderem jest lepsze.

      Usuń
  2. Czemu spoilery, ejjj, nie mogę tego czytać! XD
    Nie jestem pewna, czy kiedyś zapoznam się bliżej z tą serią, ale szkoda sobie zamykać drogę. :D
    Ale po wstępie i zakończeniu wnioskuję, że odczucia raczej średnie. ;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam ;-; xD
      Wersja bezspoilerowa: mogło być fajnie, ale postacie (z dwoma małymi i cudownymi wyjątkami) nie dopisały.

      Usuń
    2. Przynajmniej ostrzegłaś! XD
      Gdyby nie brak czasu, z chęcią rzuciłabym na to okiem. O ile mnie pamięć nie myli, Kotori teraz wydaje nowelkę, zamierzasz może kupić? Ciekawi mnie, czy warto. :>

      Usuń
    3. Po animcu miałam nie kupować, ale się właśnie zaczynam wahać. Chyba najpierw podpytam jakichś ludzi, na jak wiele fragmentów z moimi dwoma ulubieńcami mogę liczyć w danym tomie i na tej podstawie o każdym zdecyduję. Za wyjątkiem ostatniego, bo tam są przynajmniej dwie sceny, które chcę mieć w druku i nie odstraszy mnie nawet najnudniejsza bohaterka na okładce ;p

      Usuń
  3. Przez przypadek skasowałam tekst,więc wersja skrócona.

    Fate/kaleidy cośtam gwiazdka cośtam - Fate/Kaleid Liner Prisma 🌟 Illya. Od drugiego sezonu to yuri-soft hentai z dziesięciolatkami.

    Może ten ośmiorni/kałamarnicopodobny stwór to takie nawiązanie do Krakena w "Piratach z Karaibów"?

    Już się załamałam. Walić spojlery.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy tej wzmiance o wyglądzie jak u Disneya wyobraziłam sobie Myszkę Miki ze sztucznymi kłami i w pelerynie Draculi. Dodatkowo nasyłał on na otoczenie Krakena z "Piratów z Karaibów"...

      ...

      Coś jest ze mną nie tak ;__;

      Usuń
    2. Ałć, aż tak źle? ;p I tak mam zamiar obejrzeć, bo potrzebne do czalendża, najwyżej się przeleci na szybkości x4.

      Ja zawsze wiedziałam, że z Myszką Miki coś jest nie tak. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby była tak naprawdę złym czarnoksiężnikiem xD

      Usuń
  4. Zawsze mi się wydawało, że tych Fate/cośtam jest tyle, że trudno ogarnąć i nie wiadomo, od czego zacząć, zwłaszcza że opowiadane w różnych mediach. A jednocześnie seria jest na tyle znana, że głupio nie mieć o niej bladego pojęcia (moje pojęcie ogranicza się do: wiem, że jest :P ; rozważam, czy nowelka od Kotori w czymś mi tu pomoże).

    A to cuś z bloglovina to wystarczy raz wrzucić? Też sobie chciałam przypisać bloga, ale ogarnięcie tego mnie zniechęcało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze,ekhem,służę pomocą. Najpierw powinno się obejrzeć "Fate/Stay Night",następnie "Fate/Zero". Kolejność oglądania pozostałych serii jest dowolna :)

      Usuń
    2. Niekoniecznie, widziałam różne opinie. Poza tym jest jeszcze F/SN UBW i jeszcze inni ludzie mówią, żeby zacząć od tego i starego Fate/Stay Nighta kijem nie tykać. Tak że właściwie można zaczynać od czego się chce.

      Da, wystarczy raz wrzucić na początek nowego posta w trybie HTML, jak się kliknie na "Claim blog" to potem się pokazuje link do dokładnej instrukcji.

      Usuń
    3. Właśnie internety różnie mówią, więc chciałam podpytać; nie żebym miała w najbliższym czasie czas to oglądać, tak na przyszłość :D

      Dzięki, będę coś działać z tym przypisywaniem :)

      Usuń
  5. A ja właśnie lubię Fate/Zero, uważam, że ta seria jest o niebo lepsza i doroślejsza niż to całe Fate stay night z głównym bohaterem, którego "mądre" wywody doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Może w Zero jest trochę zbyt dużo filozofowania, ale fabularnie bije na głowę swój sequel. Tak w ogóle z uniwersum Fate najlepsza jest komediowa seria Carnival Phantasm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, ze Stay nighta znam tylko wiekopomny cytat "People die when they are killed" i już na tej podstawie skłonna jestem się zgodzić, że Zero lepsze.
      Carnival Phantasm wg MAL-a ma w głównej obsadzie Wavera, to wystarczy, żebym się ostro szykowała do oglądania c:

      Usuń