piątek, 9 grudnia 2016

Kurturarnie #2

Przeczytałam i obejrzałam od poprzedniego razu trochę rzeczy, więc nocia. Mam wrażenie, że takich tutaj będzie najwięcej, po prostu najłatwiej się piszą.

Polskie okładki są be ;p
Przede wszystkim muszę się pochwalić, że przeczytałam ostatnio książkę :D Co jeszcze tak z rok temu nie byłoby niczym nadzwyczajnym, ale potem wciągnęłam się w mangoanimce, później doszły też dłuuugie a leniwe wakacje i w rezultacie poziom mojego czytelnictwa książkowego poleciał na łeb na szyję. W zeszłym roku przeczytałam dziewięćdziesiąt osiem tytułów, z czego chyba najwyżej z sześć było mangami; w tym ogółem przekroczyłam trzysta, ale gdyby wyłączyć z tego mangi pozostałby tylko płacz i zgrzytanie zębów. Ale teraz mam tygodniowo przynajmniej sześć godzin wykładów, na których można się spokojnie zająć swoimi sprawami (a nawet wręcz trzeba, coby nie zasnąć; i pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu uważałam spanie na zajęciach za jakąś skrajną patologię xD), więc trafia się idealna okazja na nadrobienie zaległości czytelniczych.
A ta książka, którą skończyłam, to Niezłomni, ostatni tom cyklu Wybrani C. J. Daugherty. Poprzednie części połknęłam hurtem jakoś tak w marcu, głównie na fizyce, raz nawet na długiej przerwie leciałam do biblioteki miejskiej zwrócić jedną i wziąć następną. Tej ostatniej jakoś nigdy gdy przychodziłam nie było, dopiero z miesiąc temu, kiedy już zdążyłam o serii prawie zapomnieć, przypadkiem na nią trafiłam. Trochę oczywiście jak to ja zwlekałam z czytaniem, ale jak już się wzięłam czytnęłam prawie na raz. Ogólnie ci Wybrani to fajna, ogarnięta i przyjemnie nieopkowata seria, nie jakaś wybitna, ale zdecydowanie powyżej przeciętnej młodzieżówek. Nawet mimo tego, że do przyjęcia świata przedstawionego trzeba zawiesić niewiarę na solidnym kołku, a niektórych rzeczy idzie się domyślić na dwa tomy wprzód.

Z mang niedawno postanowiłam spróbować coś CLAMP-a. Mój wybór padł na Chobits, bo ten tytuł najczęściej mi się obijał o uszy i jest stosunkowo krótki. Zaczęłam czytać i teraz głowię się nad zagadką wszechświata p.t. jakim cudem ludzie uważają za wybitną historyjkę, w której rozchodzi się głównie o majtkowe rejony słitaśnych panienek z uszkami. Dobra, niby jest tam też coś o samotności tej-tam-jak-jej-było głównej dostarczycielki fanserwisu czy związkach ludzi z komputerami, ale wszystko to na zasadzie "cholera, jednak oprócz tych moe dziewczynek by się przydała jakaś fabuła, dobra, wrzućmy parę pseudogłębokich wątków, ludzie i tak to kupią". Sorry Winnetou, jestem zUy ludź z wymaganiami i nie kupuję. Wizualnie też nic nie zachwyca, ot, taka tam szojkokreska, sukienki czasem ładne, ale kompletnie z rzyci wzięte. Tyle przynajmniej dobrego, że nie trzeba przy tym komiksie myśleć, więc się szybko skończy i pewnie jeszcze szybciej zapomni.


Całe szczęście dzięki tej notce znalazłam na odtrutkę coś znacznie mniej słodkiego i znacznie lepszego, czyli I Don't Want This Kind of Hero - swoją szosą to pierwsza manhwa, jaką czytam. Na razie jestem na etapie głównie parodiowania różniastych tropów, ale spod Elementów Komicznych coraz częściej wyglądają poważniejsze kwestie. Uwielbiam, kiedy autor potrafi sprawnie przeplatać humor z dramą, a wszystkie znaki w niebiesiech wskazują, że tutaj właśnie takie dobro mnie czeka. Do tego bohaterowie są lubialni i interesujący, a sama seria niesamowicie przyjemna w odbiorze. Bardzo polecam.


Z ostatnio wydanych shounenowych nowości Waneko od początku bardziej nastawiałam się na Magi. W kwestii gotowania jestem kompletną dyletantką, idea przygotowywania nie wiadomo ile czasu czegoś, co się zje w maksimum kwadrans, zawsze wydawała mi się idiotyczna - innymi słowy Shokugeki no Souma brzmiało jak coś zupełnie z nie mojego świata. A jednak! Co prawda większość okołojedzeniowych tekstów omijałam, ale koniec końców to fajna manga jest. Troszkę mnie mehał też tag ecchi, całe szczęście to niezbyt nachalny rodzaj i można się po wszystkich roznegliżowanych dziewojach prześlizgiwać wzrokiem tak samo, jak po przepisach.

Przechodząc do animców, w ramach przygotowań na te ponure czasy, kiedy nie będzie już więcej epków o łyżwiarzach, przejrzałam sobie serie wychodzące w następnym sezonie. A potem jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze parę. I nadal się głupio łudzę, że za którymś razem magicznie pojawi się chociaż jeden mały tytulik, która mnie zainteresuje ;p W każdym razie telewizyjny, patrząc ogółem to mam dwa absolutne must watche w postaci Kuroshitsuji: Book of Atlantic (aka Titanic z zombie, aka mój ulubiony arc; zacieszam jak nie wiem, jejujeju, jakie to będzie piękne w ruchu i kolorze! <3) i drugiego sezonu nowej wersji Space Battleship Yamato (co prawda pierwszego sezonu jeszcze nie widziałam i trochę się boję to robić, ale co do drugiego mniej się obawiam, że spsują, a bardziej mam nadzieję, że poprawią parę rzeczy, i przede wszystkim w starej wersji drugi sezon był imo najlepszy, a na pewno najbardziej mnie wytargał emocjonalnie i mam nadzieję, że w nowej będzie tak samo) plus ewentualnie do zobaczenia Oblubienicę czarnoksiężnika. Ale to nie filmy czy OAV-ki, tylko wychodzące co tydzień serie mnie najlepiej motywują do oglądania, a wśród nich jedna wielka posucha.
Całe szczęście znalazłam sobie drugą motywację w postaci MAL-owego klubu wyzwań animcowych. Już kiedyś myślałam, żeby do niego wstąpić, na początku miesiąca jakiś obcy ktoś mnie z jakiegoś powodu zaprosił, więc skorzystałam. W tej chwili mam już całe dwie plakietki: jedną za mienie w obejrzanych całego LoGH-a z przyległościami, drugą za pierwszy poziom czegoś, co się nazywa Highest Score Anime Challenge. Polega to na tym, że trzeba obejrzeć w określonym czasie najwyżej oceniony tytuł z listy przydzielonej osoby, i jest całkiem fajną zabawą. Co prawda ja się akurat załapałam na wydanie specjalne z okazji czegoś tam, w której można było wziąć dowolny animiec spośród tych, które się już przez to wyzwanie przewinęły. Wybrałam sobie Natsume Yuujinchou i jestem bardzo zadowolona, przyjemna, sympatyczna seria z klimatem. Główny bohater chwilami irytował tym swoim ciągłym pomaganiem każdemu, kto się nawinął, o jego kolegach z klasy nawet nie wspomnę, bo musiałabym użyć określeń nieparlamentarnych, za to Nyanko-sensei jest bezbłędny i dla niego będę oglądać dalej.

Skończyłam też wreszcie po paru miesiącach starą wersję Hunter x Hunter. Nie mogę wyjść z podziwu, jakie to się dobre z czasem zrobiło. Chwilami aż się zastanawiałam, czy ten mroczny thriller, który właśnie oglądam, to nadal ta sama seria o chłopcu chcącym spotkać swojego ojca, w której kilkadziesiąt odcinków zajęły wielce shounenowe egzaminy na Łowcę. Od razu zaczęłam sequelową OAV-kę, potem mam jeszcze dwie kolejne i biorę się za nową wersję. Nawet te jej prawie półtora setki odcinków przestało mnie zrażać, skoro tam dalej będą rzeczy, do których stare serie nie doszły.
Swoją drogą tak bardzo shipię Leorio z Kurapiką (tak samo zresztą jak najwyraźniej twórcy starego animca ;p) i cierpię z tego powodu, bo czytałabym ficzki, a jak znam internety to pewnie są same seksy i/lub beznadziejne szmiry. A tu by można takie ładne, subtelne rzeczy potworzyć, no ;-;

Na koniec najlepsze, czyli seria, bez wspomnienia o której post się po prostu nie liczy ;D Jureczki chyba wzorem Viktora za punkt honoru postawiły sobie nieustanne zaskakiwanie odbiorców i za każdym razem, kiedy widz mógłby pomyśleć, że bardziej Victuuriowo już być nie może, w kolejnym epku pokazują, jak bardzo się mylił. Ja tam już od siódmego odcinka dałam sobie spokój z myśleniem, że bardziej się nie da, a i tak zawsze trafi się coś, czego w życiu bym sobie nie wyobrażała. Heh, a nawet widziałam parę razy  na fuju screeny i gify z zakładaniem pierścionków - i byłam święcie przekonana, że to fanmade. Jestem człowiekiem małej wiary, ot co xD
Co prawda w pierwszej chwili co do dziesiątego epka miałam mocno mieszane odczucia, zwłaszcza na nie byłam w stosunku do wiadomego bankietu. Dopiero po przejrzeniu tumbelków uświadomiłam sobie, że przez to, że tak bardzo mi się ta scena nie podobała, całkowicie umknęły mi wszystkie jej implikacje. Teraz sobie siedzę, czytam różnakie posty interpretujące wszystko, co było do tej pory, w świetle świeżutkiego plot twista, i stwierdzam, że, owszem, to było kompletnie niewiarygodne i nieprawdopodobne, ale jednak swoje dobre strony miało :D


Poza tym dzięki ostatniemu odcinkowi osiągnęłam etap lubienia całej obsady (dziewczyna Dżejdżeja się nie liczy). Otabek dostał cudne wejście, lepsze nawet od zawodników z Cup of China, i przeurocze sceny z Jureczką, Phichit w dalszym ciągu jest kochanym słoneczkiem i naprawdę aż mi dziwnie, jak sobie przypomnę, że kiedyś hejciłam Chrisa i JJ-a. Niesamowicie cieplutko na serduszku mi też zrobiły krótkie ujęcia na pozostałych zawodników przed wejściem finałowej szóstki na lodowisko, zwłaszcza Guang-Hong Ji rozmawiający z Leo i Minami kibicujący Yuuriemu razem z jego rodziną <3
I tylko smutno, jak się pomyśli, że jeszcze tylko dwa odcinki i koniec :cc