sobota, 23 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 8. K jak kolorowe klany po raz kolejny

Dawno, dawno temu, czyli jakoś w marcu zeszłego roku, obejrzałam anime pod jakże wymownym tytułem K. Był to fakt godny odnotowania z paru przyczyn - po pierwsze był to jeden z pierwszych tytułów, które "machnęłam" szybko, w mniej niż tydzień, zamiast przewlekać oglądanie bór wie ile; po drugie, to był ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że przemysł animcowy nie składa się z samych dobrych i przypadających mi do gustu rzeczy; po trzecie, chociaż główne trio bohaterów w najlepszym przypadku miałam gdzieś, w najgorszym ostro hejciłam, a akcja co i rusz wywoływała fejspalmowanie i/lub irytację, jakoś tak zapadła mi ta seria w pamięć. Ale początkowo nie miałam ochoty tykać sequeli czy dodatków, za dobrze jeszcze pamiętałam, ile się razy wkurzałam przy oglądaniu. Dopiero mniej więcej z rok temu coś mnie naszło na jedną z mang z tego uniwersum, Memory of Red, i ku mojemu zaskoczeniu naprawdę mi się ona spodobała, co prawda miała na początku trochę średniawych fillerów i ostro zgrzytałam zębami, kiedy przewijało się któreś z głównej animcowej trójcy, ale tak poza tym czytało się bardzo przyjemnie, moi ulubieńcy dostali przyzwoitą ilość miejsca i nawet polubiłam trochę postaci, które wcześniej były mi obojętne. Jednak w sumie było do przewidzenia, że historia skupiająca się na grupie, którą i tak lubiłam, przypadnie mi do gustu. Bardziej martwiłam się animcowymi sequelami, w których nie ma już tak dobrze. W końcu pod koniec października sięgnęłam po Missing Kings, film stanowiący bezpośredni ciąg dalszy pierwszego anime i z dwoma trzecimi wkurzającego tria w samym centrum wydarzeń. I, cholibka, ten film też mi się bardzo spodobał.


Co prawda były rzeczy, na które w pierwszym K nie zwracałam uwagi, a teraz znienacka na mnie wyskoczyły, jak fakt, że Kuro, bodajże dziewiętnastolatek, ma jakieś takie nienaturalnie wielkie ślipia i mógłby bez większego problemu udawać wczesnonastoletnią dziewczynkę, albo jaki paskudny jest tutaj męski fanserwis (nie żeby takiego dla żeńskiej części widowni nie było, ale sorry, nikt mi nie wmówi, że dwóch bardzo intensywnie paczających na siebie panów to ten sam poziom, co nachalne pokazywanie majtek licealistki, nie wspominając już o porucznik Awashimie jako takiej). Więcej jednak było rzeczy, które bardzo mi się podobały, jak ładne widoczki na miasto czy słynne użycie filtrów, ale też spotkanie znowu znanych postaci. O dziwo nawet Kuro i Neko, czyli wyżej wspomniane dwie trzecie irytującego tria z prequela, jacyś tacy sympatyczni się zrobili i miło było ich zobaczyć; ba, nawet ten trzeci, którego najbardziej nie znosiłam, Shiro, swoim przewinięciem się przez ekran ucieszył. Pewnie to z jednej strony kwestia sentymentu do uniwersum, a z drugiej przez ten czas widziałam w animcach tylu gorszych i bardziej irytujących bohaterów, że ci już się nie wydają tacy znowu okropni.
Noale przecież nie dla tej trójki w ogóle siadałam do tego seansu, tylko dla Homry i Scepter4, czyli klanów Czerwonego i Niebieskiego. I z radością odkryłam, że pod względem odbiór mi się nie zmienił, a jeśli nawet, to tylko w ten sposób, że jeszcze bardziej się cieszyłam na widok ulubionych ludków. Bałam się, że dwóch z nich już nie będzie (bo, wiecie, nie żyją, a jeden to nawet tak bardzo nie żyje, że jego śmierć była motorem napędowym całego pierwszego sezonu), ale nie doceniłam twórców, jednak dali radę im wkleić ładną scenę. Wszyscy pozostali oczywiście też byli i przypomnieli mi, dlaczego ich właściwie tak lubię, ze szczególnym uwzględnieniem Fushimiego i Yaty (ja wiem, że ci dwaj na sto procent byli wymyśleni jako żer dla yaoistek, ale dla mnie ich relacje są po prostu o wiele za ciekawe, żeby iść po linii najmniejszego oporu i po prostu ich shipować). No i na końcu taka ładna scena z oboma klanami w całej okazałości z okazji pojawienia się nowego Czerwonego Króla, a przecież mnie się nawet początkowo, kiedy sobie to zaspoilerowałam, wcale nie podobało, kto tym nowym Królem będzie...
Koniec końców na tyle dobrze się przy tym filmie bawiłam, że postanowiłam jeszcze przed drugim sezonem odświeżyć sobie pierwszy i sprawdzić, jak mi teraz podejdą te wszystkie sceny, na samą myśl o których kiedyś podnosiło mi się ciśnienie. Coś czuję, że znacznie lepiej, ale jednak nie żałuję, że pierwszy raz widziałam to w czasach, kiedy do tylu rzeczy byłam jeszcze nieprzyzwyczajona, kto wie, czy dzisiaj tak bardzo bym się przywiązała do niektórych bohaterów, a szkoda by było.


~*~*~

To w sumie było do przewidzenia, że w końcu złapię obsuwę, ale i tak zdarzyło się to później i na mniejszą skalę, niżbym oczekiwała, tak że no ;p

czwartek, 21 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 7. O takiej jednej adaptacji

Wiecie co? Chyba faktycznie coś jest na rzeczy z tym, że im więcej się pisze, tym łatwiej to idzie. Wczoraj pisałam, że mi się notka machnęła wyjątkowo szybko, a dzisiaj zaczęłam pisać i nagle sobie uświadomiłam, że mi wychodzi coś w stylu recenzji. No, a w każdym razie wywód dłuższy, niż pozostałe posty dwunastodniowe. A na taką nierównomierność oczywiście pozwolić nie możemy (no i przecież szkoda by było za dużo pisać tu, jak można to przerobić i wykorzystać na normalną notkę, i mieć o jeden więcej recenzjopodobny cuś na blogu xD), zatem dłużej o dzisiejszej serii kiedyś tam ewentualnie w przyszłości, a dzisiaj tylko krótko o jednej konkretnej rzeczy.


Seria nazywa się Saraiya Goyou (w lengłydżu House of Five Leaves) i jest na podstawie mangi tej samej autorki, co ACCA. Oczywiście w związku z tym miałam pewne oczekiwania, które anime jeszcze przewyższyło. Tak samo jak ACCA na początku było powolne i niezbyt obfitujące w akcję, ale o wiele szybciej, bo już koło trzeciego odcinka, wessało mnie na amen i zmuszało do oglądania ciągu dalszego. Ogółem podobało mi się też znacznie bardziej... może poza końcówką. Nie żeby była ona jakaś tragiczna, słaba czy irytująca, wręcz przeciwnie, zostawiła mnie z równym poczuciem satysfakcji, co ACCA, plus jeszcze taką przyjemnie puchatą awww fluffnością i ciepełkiem w serduszku. Problem w tym, że to nie była tak samo urocza opowieść o ludziach planujących przewrót w przerwach między spożywaniem dużych ilości chleba i ciastek, tylko historia gangu porywaczy, zawierająca sporo osobistych dramatów, Mroczną Przeszłość i nawet okazjonalne trupy. Co prawda nawet mimo mroczniejszego klimatu i kolorystyki łatwo o tym zapomnieć, bo cała ta nasza główna gromadka jest taaaka fajna i lubialna, ale, no, takie łatwe, gładkie zakończenie trochę nie bardzo tutaj pasuje.
Jednak obejrzawszy stwierdziłam, że nie ma rzeczy idealnych, nie będę się czepiać szczegółów, jak zamiast tego mogę shipować dwóch głównych panów. W ramach tego shipowania poszłam najpierw na AO3 i wtedy pierwszy raz mnie tknęło, że coś tu jest nie tak - o czym ci ludzie piszą, to jakiś dalszy ciąg serii fanfików czy jak, przesz niczego takiego w anime nie było! Chyba mnie dopadła jakaś pomroczność jasna, że jeszcze się wtedy nie domyśliłam. Dopiero kiedy poszłam na tumblra i zobaczyłam, że ktoś pisze o jakimś Gincie, olśniło mnie, że widać anime nie pokrywa całego materiału z mangi. I to, co omija, z tego co sobie zaspoilerowałam jest jeszcze cudniejsze, takie rzeczy się dzieją, tyle feelsów, Masa taki ołsomiaszczy w ten swój bułowato kochany sposób <3 A mangi w internetach niet (chyba że w jakichś głębokich głębiach, ale szczerze wątpię, czy jeśli nawet to w jakimś ludzkim języku), więc pewnie kiedyś w końcu szarpnę się na importy, ale na razie głównie cierpię, że nie mogę tego przeczytać :c
Ale nie wspominam tu tylko po to, żeby wylewać swoje fangirlowe żale, chciałam też pochwalić ludzi od anime za zgrabną adaptację. Ostatecznie oprócz ciągu dalszego wyleciała też przynajmniej jedna ważna postać i dotyczące jej wątki, a zupełnie nie idzie zauważyć, że czegoś tu brakuje. Zakończenie też musi być przynajmniej w jakimś stopniu oryginalne, nie ma opcji, żeby dokładnie tak to było w mandze, jeśli potem jest coś jeszcze - a wcale tego nie czuć, może i sprawia wrażenie zbyt gładkiego, ale bynajmniej nie zrobionego na siłę. No i tak ładnie zamyka klamrę z pierwszego odcinka, jak tu widać na obrazkach ^^

wtorek, 19 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 6. Ten kamerdyner chyba już zmierza do końca

Teoretycznie to dwanaście dni anime, więc dzisiaj dla odmiany mangowo xD Co prawda poziom mojego czytelnictwa mangowego i nie tylko w tym roku był niezbyt wysoki, delikatnie rzecz ujmując, ale za to pierwszy raz zaczęłam być z jakąś wydawaną serią na bieżąco. I natychmiast tego pożałowałam, kiedy zaczęłam wyczekiwać na następny miesiąc i nowy rozdział, ale w sumie wiedziałam, w co się pakuję, więc narzekać nie mogę.
Chodzi konkretnie o Kuroshitsuji. Była to jedna z pierwszych mang, jakie kupiłam, więc mam do niej wyjątkowy sentyment. Co prawda kiedy po latach odświeżyłam początek mnie odrzucił, ale kiedy się przemogłam i zaczęłam czytać dalej z czasem historia wciągnęła mnie jak dobry odkurzacz, tak że nawet w końcu nabyłam parę tomików polskiego wydania. Niestety, akurat mniej więcej w tym momencie skończył się w nich arc z Zieloną Wiedźmą (mój drugi ulubiony po Titanicu z zombie Campanii), a zaczął - z j-popowymi gwiazdkami. Chyba nie jestem jedyną osobą, która w tym momencie musiała szukać szczęki w piwnicy i zaczęła zadawać pytania egzystencjalne typu "quo vadis, pani Toboso?". Całe szczęście okazało się, że odpowiedzią jest "w dobrym kierunku", bo gwiazdki okazały się tylko preludium do czegoś znacznie większego - i związanego z przeszłością Ciela.


Co prawda mnie akurat długotrwałe odejście od tego, co miało być główną osią fabularną, nie przeszkadza (tym bardziej, że te wszystkie arki po drodze były imo naprawdę fajne i każdy coś wnosił do fabuły), ale fakt faktem, że gdyby to jeszcze dłużej przewlekać mogłoby się zrobić nieciekawie z jakością. Dlatego dobrze, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że manga wchodzi w etap finalny. Ginie ważna postać drugoplanowa (i to jak, i to jaka lubialna, chlip chlip ;_;), najsłynniejsza fanowska teoria okazuje się prawdziwa, wreszcie zbliżamy się do poznania prawdy o Tamtym Dniu *odgłos grzmotu w tle*... Dobra, zbliżamy się tak od jakichś czterech miesięcy i nadal w sumie niczego konkretnego nie wiemy, noale zawsze można mieć nadzieję, że może tym razem (no właśnie, już bliżej niż dalej do grudniowego rozdziału!).
Z drugiej strony, chociaż cieszę się, że prawdopodobnie już niedługo koniec, jakoś tak nieswojo mi z tym. Na samym początku, kiedy pierwszy raz sięgnęłam po Kurosza, nawet jeszcze jakoś nie bardzo ogarniałam, że manga może nadal wychodzić, i byłam pewna, że już jest skończona. Potem jakoś, nie pamiętam już, jak i kiedy, dowiedziałam się, że jednak wcale nie, i od tego czasu jakoś tak fakt wychodzenia nowych rozdziałów tej serii był dla mnie taką oczywistą oczywistością, czytałam czy nie czytałam, one gdzieś tam się pojawiały. Dziwnie pomyśleć, że tych nowych rozdziałów może już kiedyś nie być. Tym bardziej, że wtedy zostanie już tylko czytanie całości od początku. Albo oglądanie anime (tych nowych i dobrych, oczywiście; mam nadzieję, że zapowiedzą jakoś niedługo ekranizację kolejnego po Book of Atlantic arcu).


~*~*~

No i jesteśmy na półmetku, fanfary proszę, skoro już zaszłam sześć razy dalej, niż się spodziewałam xD A dzisiejszą notkę jakoś tak podejrzanie łatwo i szybko mi się skrobnęło, przywykłam do pisania czy jak...

12 dni anime 2017 - 5. Taka imponująca katastrofa

Do tej pory pisałam o rzeczach, które mi się w tym roku podobały, tym razem dla odmiany o czymś, co mnie wyjątkowo wkurzyło. Zwie się to coś czterema ostatnimi odcinkami Seikaisuru Kado.


To anime z tegorocznego sezonu wiosennego, które początkowo mnie niezbyt zachęcało biszem na plakacie, ale po obejrzeniu epka zerowego stwierdziłam, że hej, to może być coś naprawdę dobrego - i oczywiście w związku z tym odkładałam wzięcie się za serię właściwą tak długo, aż wyszła już cała i zaczęły mnie dobiegać lekkie spoilery. I chwała Valarom, że poczekałam z oglądaniem. Nie wyobrażam sobie, jak bym była wściekła i zawiedziona, gdybym doszła do końcówki nie usłyszawszy wcześniej, że jest słaba. I tak wpadłam w lekki stupor, kiedy odkryłam, jak bardzo jest beznadziejna, ale przynajmniej nie robiłam sobie nadziei (i z góry byłam przygotowana, że mój ulubiony bohater dostanie w tyłek od losu). Co, szczerze mówiąc, nawet mimo tych spoilerów było dość trudne, bo, cholibka, to anime na początku było takie cudowne. Obsada składająca się z dorosłych zachowujących się faktycznie jak dorośli (pani naukowiec nie liczę, bo to osobny i uzasadniony przypadek), realistycznie przedstawione skutki kontaktu z tak-jakby-kosmitą-tylko-że-nie, poruszanie interesujących tematów... Nawet na coś tak niby banalnego, jak przesuwanie wielkiej kostki z punktu A do punktu B, naprawdę ciekawie i przyjemnie się patrzyło. Główny bohater co prawda wyrazistą osobowością nie grzeszył, ale był całkiem lubialny i niegłupi. Pierwsze 2/3 serii to dla mnie solidna dziewiątka na MAL-u; gdyby reszta też taka była... nie, nawet nie taka, nawet trochę słabsza, schematyczna, ale w miarę sensowna... możliwe, że jednak wystawiłabym jakiejś tegorocznej sezonówce 10/10.
Taak, zachwycałam się, oglądałam z przyjemnością... A potem nagle wszystko poszło w diabły, najpierw kilka cholernie słabych odcinków, przy których jednak jeszcze miałam nadzieję, że może coś jeszcze z tego będzie, a potem finałowy, który osiągnął dno i zapukał od spodu. Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, kto i dlaczego wymyślił taką końcówkę. Jedyne wyjaśnienie, które mi przychodzi do głowy, to że w pewnym momencie wyrzucono ludzi od scenariusza i na ich miejsce posadzono do pisania wczesnonastoletnie autorki takich stereotypowych onetowych opek. Dawno nie widziałam zakończenia tak ewidentnie od czapy - a może widziałam, tylko przy tak dobrej początkowo serii wyjątkowo to razi... Mottem głównego bohatera było to, że tytułowa "właściwa odpowiedź" w negocjacjach to taka, dzięki której wszystkie strony są w jakiś sposób usatysfakcjonowane, całe anime miało być o negocjacjach i próbach wzajemnego zrozumienia - więc na koniec rozwalamy złodupca, bo mamy bardziej wypasione moce! Hej, a tak w ogóle mieszańce są cool, więc dodajmy jeszcze ludzko-kosmicią mieszankę! I romans stulecia między naszym bohaterem a najbardziej płaską i beznadziejną postacią żeńską, jaką w tej chwili mamy na stanie! I żeby było bardziej dramatycznie dajmy jeszcze kompletnie niepotrzebną i w pełni możliwą do zapobiegnięcia śmierć! No, i mamy szczęśliwe zakończenie dla wszystkich - dwa trupy, w tym jeden z winy ponoć pozytywnej postaci, jeden człowiek z kompletnie rozwalonym życiem, a poza tym wszystko wraca do punktu wyjścia i spotkania z nie-kosmitą równie dobrze mogłoby nie być - logiczny happy end jak nic!
...Tja. Oglądanie tego wszystkiego jest jeszcze bardziej fejspalmogenne. Ach, wspominałam, że tak zwana "ukochana" bohatera, która ma chyba być taką najbardziej dobrą i słuszną moralnie postacią, robi w gruncie rzeczy dokładnie to, co główny schwarzcharakter, tylko w drugą stronę? Drodzy twórcy, jeśli zamienienie miejscami najgorszego villaina i love interestu naszego gieroja poskutkowałoby bardziej sensowną (w takim układzie bohater byłby sparowany przynajmniej z kimś, z kim ma jakąś chemię i komu w ogóle okazywał zainteresowanie) i ciekawszą (bo nie byłoby tego durnego powrotu do stanu wyjściowego) serią, wiedzcie, że coś zrobiliście bardzo źle ;P

A tak w ogóle to najlepszy ship się pojawił już w odcinku zerowym, o

poniedziałek, 18 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 4. Przegrani

Gdybym się uparła, mogłabym całe te dwanaście notek zrobić o Haikyuu!! i materiału by mi nie zabrakło, wręcz przeciwnie, raczej pod koniec pewnie bym żałowała, że jeszcze o czymś fajnym nie napisałam. Tak, jakbyście się nie domyślili, zakochałam się w tej serii i to na tyle, żeby zdecydować się na pierwszą zagramaniczną mangę. Na razie mam cały jeden tomik i cholibka wie, kiedy dojdą jakieś kolejne, ale kiedyś dojdą i ja to zbiorę w całości, o! Oczywiście, gdyby po drodze jakieś miłe wydawnictwo jednak zechciało u nas wydać, to ja nie mam nic przeciwko... *mentalnie dołącza do grona ludzi modlących się o taki cud*
Jak wyżej wspomniałam, rzeczy, których mogłabym powiedzieć o HQ!!, jest cała masa, ale postanowiłam nie pisać o tym, jak to na początku miałam ochotę dać Oikawie w pysk, a skończyłam jako jego piszczący fangirl, ani o tym, jaki Tsukki jest Niesamowity przez duże N w trzecim sezonie, ani o tym, że Bokuto i Kuroo*, ani w ogóle o nikim konkretnym. Dzisiejsza notka jest ogólnie o przegranych i o tym, jak to anime (no i pewnie manga, ale jeszcze do tego w niej nie doszłam) ich pokazuje.


Czyli bardzo dobrze. Nie oglądałam na razie za wielu sportówek, z takich typowych shounenów to w sumie tylko pierwszy sezon Kuroko, więc nie mam pojęcia, czy może to jest norma, ale mam wrażenie, że raczej nie. W KnB szczerze mówiąc nie pamiętam, żeby specjalnie pokazywano reakcję jakiejkolwiek innej drużyny na porażkę, może tylko... ee, no tych takich, co tam u nich był Kise; o tych wszystkich randomach, co tam gdzieś w międzyczasie w tle z kimś przegrywają i odpadają, nawet szkoda gadać, równie dobrze mogłoby ich w ogóle nie być. W Haikyuu!! randomy odpadające w pierwszej rundzie dostają całą ładną sekwencję, jak widać powyżej na obrazku; zamiast patrzeć na Karasuno odnoszące pierwsze łatwe zwycięstwo widzimy tych, którym się nie udało. Przy obu seansach w tym momencie troszkę mi się ścisnęło gardło. To oczywiście tylko początek, potem pojawiają się drużyny, które mamy szansę w jakimś stopniu poznać, i oczywiście kiedy one przegrywają tym bardziej jest ich żal. Zwłaszcza jeśli się po drodze posiedzi w fandomie i tym bardziej przywiąże do co poniektórych, albo zobaczy dodatkowe sceny z filmów.
Ale nie tylko o feelsy mi tu chodzi. Dzięki temu, że od samego początku zawodów seria pokazuje, jak wiele drużyn odpada i że każdy to przeżywa, mam wrażenie, że kiedy wreszcie ci "nasi" chłopcy ponoszą porażkę ma to tym większy impakt. Bo nie sprawiają wrażenia otoczonych papierowymi statystami gierojów, którym imperatyw narracyjny każe przegrać, żeby mogli przejść arc treningowy i spróbować jeszcze raz (nawet jeśli, cóż, w gruncie rzeczy tak właśnie jest), tylko prawdziwych ludzi, którzy właśnie dołączają do całej rzeszy innych, stojących na dalszym planie, ale równie prawdziwych ludzi, którzy w pewnym momencie musieli pożegnać się z marzeniami o ogólnokrajowych zawodach.
...Hm, tak, mam wrażenie, że zupełnie nie udało mi się ująć w słowa tego, co chciałam przekazać (w sumie nic nowego), w każdym razie bardzo, bardzo podoba mi się, jak są pokazywane przegrane drużyny w HQ!!. Pewnie i bez tego pod koniec pierwszego sezonu bym przeżywała razem z Krukami, ale nie sądzę, żeby wtedy ich porażka wywarła na mnie aż takie wrażenie.


*Nie, w tym zdaniu niczego nie brakuje. Po prostu przy rewatchaniu odkryłam, że sam fakt istnienia tych dwóch zasługuje na osobne odnotowanie <3

sobota, 16 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 3. Diabolus ex machina

Code Geass to jest taka seria, przy której z jednej strony rozumiem, czemu ludzie ją lubią (w tych momentach, kiedy ekran nie zawierał Rurusia, mnie też się w sumie oglądało całkiem przyjemnie), a z drugiej nie potrafię pojąć, jakim cudem aż tyle osób ma o niej tak wysoką opinię. Kiedyś, kiedy będę miała dużo czasu i niezbyt wysokie ciśnienie, zrewatcham oba sezony (a w sumie to pewnie wtedy już wszystkie trzy) i dokładnie rozłożę na czynniki pierwsze. Ale to kiedyś, kiedyś, a dzisiaj nie o tym, jak bardzo coś nie ma sensu czy jak bardzo nie znoszę Lulusia, tylko dla odmiany o czymś, co mi się naprawdę w CG podobało.


Oczywiste było, że nie może być tak, żeby całe trzy odcinki przed końcem pierwszego sezonu wszystko się ładniutko ułożyło, tym bardziej, że przecież jeszcze jest drugi sezon i kogo by Ruruś mordował z kim by Ruruś przez te wszystkie kolejne epki walczył, gdyby Euphy się udało z sukcesem przeprowadzić swój plan? Zakładałam, że zaraz wyskoczy któraś z tych pińcet tysięcy postaci przewijających się na którymś planie, jakoś przeszkodzi i wszystko szlag trafi.
Fakt, wszystko szlag trafił i to bardzo spektakularnie, ale w zupełnie inny sposób. Ot, po prostu głupi przypadek, najbardziej nieodpowiednia rzecz powiedziana w najbardziej nieodpowiedniej chwili do najbardziej nieodpowiedniej osoby i Geass niespodziewanie po raz pierwszy wymykający się spod kontroli - i zamiast święta mamy masową rzeź. Nawet nie mogłam mieć tego za złe Lulusiowi, bo, jakbym go nie nienawidziła, to akurat ewidentnie jego winą nie było. W rezultacie raz czułam chyba dokładnie to, co twórcy chcieli, żebym czuła, i zamiast wściekać się na głównego bohatera tylko siedziałam i patrzyłam w szoku, jak wszystko idzie w cholerę. Tak właśnie powinno się robić plot twisty. Jak normalnie przyrównywanie Code Geass do LoGH-a mnie irytuje, tak ta jedna scena bardzo mi się kojarzy z... khm, no, takimi zwłaszcza dwoma LoGH-owymi momentami. Tym bardziej, że, podobnie jak z pewnym bohaterem po jednym z nich, dopiero po dwudziestym drugim odcinku CG uświadomiłam sobie, jak bardzo polubiłam Euphemię. Nawet przez parę miesięcy miałam ją w ulubionych na MAL-u. W sumie nawet dobrze, że już jej nie ma w drugim sezonie, patrząc na to, jak praktycznie każdą postać, którą lubiłam, tam spsuto ;p


~*~*~

I naprawdę wreszcie zdążyłam przed północą, samej mi trudno w to uwierzyć...

12 dni anime 2017 - 2. Stay cool, it's never really what it seems

O tym, że jeśli dam radę w tym roku wyrobić się z dwunastoma dniami, to znajdzie się w nich miejsce dla ACCA 13, wiedziałam już w połowie marca. Wahałam się tylko, o którym z dwóch momentów napisać - czy o końcówce odcinka dziewiątego, która ostatecznie przypieczętowała moją miłość do tego anime i dała mi OTP tudzież piękny nowy okaz do kolekcji ulubionych szuj i sukinkotów, czy może o punkcie kulminacyjnym całej serii. W końcu wybrałam ten drugi, który jest bardziej rozbudowany i zawiera więcej postaci. W tym Mauve.


O taaak, Mauve. Przez większość serii jakoś specjalnie za nią nie przepadałam, co prawda podobało mi się, że pojawia się taka rozgarnięta, kompetentna babka, ale nie pałałam do niej szczególnym uczuciem. W zasadzie nawet specjalnie nie poświęcałam jej uwagi, za bardzo byłam zajęta Grossularem, Jeanem, Lottą, Liliumem i w sumie całą resztą ważniejszych postaci.
A potem nadszedł moment kulminacyjny, zdawałoby się, że moja ulubiona szuja wygrała, z sukcesem przeprowadza swój plan i trzyma w rękach wszystkie karty, występuje na środek, widać, że już zaczyna się pławić w triumfie... I w tym momencie wkracza Mauve, z wdziękiem te karty przejmuje i rozgrywa po swojemu. Rozkapryszone książątko dostaje do myślenia, ACCA pozostaje filarem spokoju w kraju, pogłoski o zamachu stanu rozpełzają się po kościach i wszyscy mogą dalej spokojnie żyć. Oczywiście oprócz ludzi, którzy przewrót faktycznie planowali, bo oni mają związane ręce i mogą tylko patrzeć w desperacji, jak grunt usuwa im się spod nóg. Niezależnie od tego, że jeden z przegranych to mój ulubiony bohater tej serii, niesamowicie przyjemnie było na to wszystko patrzeć. Fakt, może obiektywnie trochę nawet za gładko to wszystko poszło, za różowo skończyło dla prawie wszystkich i nawet pewnym niedoszłym mordercom ostatecznie łatwo wybaczono, ale z drugiej strony trudno by było oczekiwać czegokolwiek innego od takiej uroczej historii. Nawet spodziewałam się czegoś w tym stylu, ale nie aż tak ładnie zaplanowanego i satysfakcjonującego.
Natomiast Mauve jak wyszła przejąć kontrolę nad sytuacją tak z marszu została moją ulubioną bohaterką sezonu zimowego, a bodajże i całego roku. Już kiedyś to pisałam, ale dajcie mi więcej takich kobiet w anime <3


A w zasadzie jak już o ostatnim odcinku piszę, to wspomnę jeszcze o jednym takim drobiażdżku - w ostatniej rozmowie z Mauve Jean mówi, że jego uczucia pozostaną nieodwzajemnione. Rzecz w tym, że w takim momencie i kontekście, że nie bardzo wiadomo, czy się właściwie bidulek kocha w Mauve, czy w Grossularze, i obie opcje mają sens ^^

~*~*~

Ale jutro już zdążę przed północą, serio xD

piątek, 15 grudnia 2017

12 dni anime 2017 - 1. Zaćmienie

Berserk był jednym z pierwszych tytułów, jakie zwróciły moją uwagę dwa lata temu, kiedy powoli zaczynałam interesować się anime. Oczywiście ponieważ mówimy o mnie, a w dodatku o mnie sądzącej jeszcze, że pewnie i tak tego nie obejrzy ani nie przeczyta, niemal natychmiast znalazłam sobie całą masę spoilerów i dowiedziałam się między innymi, jak się kończy Złoty Wiek. Potem dochodziło jeszcze trochę szczegółów, w każdym razie kiedy w lutym siadłam do oglądania myślałam, że jestem na wszystko przygotowana i nic mnie nie ruszy. Tym bardziej, że strona graficzna starego anime pozostawia sporo do życzenia (nie żeby w nowych była lepsza) i wydawało mi się, że odpowiedniej atmosfery nie da rady stworzyć. Bardzo szybko okazało się, że nie miałam racji, ale naprawdę udowodniło to dopiero Zaćmienie.


To, że Apostołowie w wielu przypadkach w tej wersji delikatnie ujmując nie są zbyt przerażający, nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Tak samo gó... rzyciowe polskie napisy, przy których często musiałam się najpierw domyślić, jakiego angielskiego idiomu coś jest kalką, żeby zrozumieć, co niby ma znaczyć, i fakt, że od półtora roku wiedziałam, co się stanie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała coś bardziej disturbing (jakoś lepiej mi to słowo oddaje to uczucie, niż polskie odpowiedniki), niż ostatnie odcinki starego Berserka. Może zresztą to właśnie zasługa tego, że wszystko wygląda mniej typowo mrocznie, niż w nowym filmie (przynajmniej sądząc po tych jego fragmentach, które kiedyś przypadkiem widziałam), co tworzy bardziej surrealistyczny klimat. Wpływ na to też pewnie miało oglądanie po ciemku w środku nocy, ale nie sądzę, żeby nawet w południe sprawiło to na mnie jakoś wyraźnie mniejsze wrażenie. Kiedy skończyłam przez dłuższy czas tylko tak siedziałam, patrzyłam przed siebie i czułam się, jakby mnie ktoś porządnie walnął między oczy; potem jeszcze przez jakiś tydzień nie mogłam tego wrażenia wyrzucić z głowy. Nie żebym specjalnie próbowała, uwielbiam, kiedy coś, co czytałam lub oglądałam, porządnie mi włazi w mózg, wywołuje emocje i zmusza do myślenia o sobie.
Jedno, czego się boję, to że za drugim razem już nie będzie tak samo. Dlatego po krótkim okresie nadrabiania znowu utknęłam z mangą po siódmym bodajże tomie, nie widziałam w całości filmowej trylogii i nie zrewatchałam starego anime w przyzwoitym tłumaczeniu. Ale mam nadzieję, że za każdym kolejnym razem ten wbijający w fotel efekt jednak pozostanie.


~*~*~

No, prawie wyrobiłam się z pierwszym dniem, ale cii, gdzieś tam na świecie jeszcze jest 14 grudnia...

niedziela, 3 grudnia 2017

Listopad 2017 - Zdobycze

No tak, trochę (khm, khm...) czasu nic nie pisałam, głównie dlatego, że praktycznie czteromiesięczne wakacje potwornie mnie rozleniwiły i nawet po ich zakończeniu nie mogłam się zebrać do niczego produktywnego. Ale w końcu się zebrałam i postaram się chociaż od czasu do czasu coś skrobnąć. Trochę czaję się na dwanaście dni anime, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo nadal jestem z tym w proszku, będę miała masę szczęścia, jeśli się wyrobię. Mam też twarde postanowienie w końcu popastwić się w notce nad taką jedną tegoroczną serią. Ale na razie to, co mi przybyło do kolekcji w listopadzie.
Był to jeden z tych miesięcy, w których nie miała do mnie przyjść żadna paczka z Gildii, więc teoretycznie żadnych zdobyczy miało nie być. W praktyce okoliczny Matras zaczął się na dobre wyprzedawać, więc grzechem byłoby nie skorzystać z okazji, tym bardziej, że mam ten sklep tak wygodnie bliziutko uczelni, akurat żeby wyskoczyć na przerwie. Za wiele interesujących mnie rzeczy się nie trafiło, ale zawsze trochę.


One Piece #14
The Long Utopia
Klan Poe #1
Nie poddawaj się



Niestety mang za wiele nie było do wyboru, a to, co było, to głównie pojedyncze tomy ze środka i to często serii o pokończonym nakładzie. Najwięcej było Monstera, którego nie mam zamiaru zbierać, i One Piece, z którego zbieraniem co prawda przynajmniej na razie stopuję, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby chociaż jednego tomika nie wziąć. OP to też swoją drogą jedna z serii, które mają największe powodzenie, patrząc po tym, jak szybko ubywa jej tomów. Co ciekawe, bardzo szybko też poznikał Pet Shop of Horrors, pamiętam, że jeszcze w październiku stało po kilka egzemplarzy chyba każdego tomu, a teraz już nie ma ich wcale.
Nad zakupem Klanu Poe dość długo się wahałam ze względu na rozdartą obwolutę. W końcu stwierdziłam, że jak już taka droga, niedostępna na Arosie i nieobejmowana przez praktycznie żadne promocje na Gildii manga trafia się za pół ceny to się jej nie patrzy w zęby, tylko korzysta z okazji. Po potraktowaniu brzegów obwoluty taśmą klejącą okazało się, że wcale nie wygląda to tak znowu tragicznie, a sama manga jest tylko w jednym miejscu lekko zagięta, tak że jestem bardzo zadowolona, że się zdecydowałam.


Nie poddawaj się zainteresowałam się po recenzji Frydzi. Któregoś razu zaczęłam przeglądać i nagle złapałam się, że czytam już trzeci rozdział, więc uznałam, że raczej spodoba mi się na tyle, żeby kupić. Oczywiście od razu po przyniesieniu do domu włączył mi się syndrom "skoro mam, to mogę przeczytać kiedykolwiek" i od tamtej pory nawet nie ruszyłam, ale cóż ;p
Pratchetty wszelakie były wśród książek, które na początku wyprzedaży wręcz sfrunęły z półek, a ja się zagapiłam i nie zdążyłam żadnego upolować. Przynajmniej tak mi się zdawało, dopiero w tym tygodniu, węsząc, czy nie ma aby jeszcze czegoś ciekawego, zawędrowałam przypadkiem do działu języków obcych i odkryłam, że jest tam też parę powieści po angielsku, w tym Długia Utopia w oryginale. Długa Ziemia to ogólnie rzecz biorąc niezbyt pratchettowa i dość specyficzna seria, czytałam ją bardziej dla widoków, tj. świata przedstawionego, niż fabuły czy postaci. Zresztą fabuła w trzech pierwszych częściach była mocno do siebie podobna i niezbyt porywająca, a te nieliczne postacie, które lubiłam, miały nieprzyjemną tendencję do umierania. Utopia natomiast to pierwsza część cyklu, która faktycznie ma spójną akcję, znienacka wszyscy bohaterowie robią się w niej lubialni, a końcówce nawet udało się mi trochę ścisnąć gardło i spocić oczy, tak że nawet mimo że mam zamiar kiedyś sprawić sobie cały komplecik w polskim wydaniu (uwielbiam jego okładki) zdublowanie akurat tego tomu mi nie przeszkadza.

To tyle w listopadzie, natomiast w grudniu szykuje się paczuszka z Gildii i prawdopodobnie nawet część jej zawartości przeczytam przed opisywaniem w notce xD Do przeczytania miejmy nadzieję dość niedługo~
(I tylko mnie nie pytajcie, czemu tam poniżej jest tyle pustego miejsca, nie ogarniam tych dziwnych cyrków, które mi Blogspot zawsze wyczynia z formatowaniem xP)



czwartek, 8 czerwca 2017

10 faktów o mnie

Frydzia wytypowała mnie do zabawy blogowej, a ja napisałam notkę parę dni temu w ramach nieuczenia sie na zaliczenia i chodziłam wielce szczęśliwa, dopóki nie zajrzałam przypadkiem na bloga i nie uświadomiłam sobie, że jej nie opublikowałam. No cóż. W każdym razie, przedstawiam dziesięć faktów o mnie :3

I Bardzo lubię wszelkie ankiety, zabawy blogowe polegające na odpowiadaniu na pytania i tym podobne. Tak, ankiety, w których trzeba zaznaczyć poziom swojego zaufania względem producenta serka, też.

II To, że w tej chwili jestem w stanie bez problemu czytać i nawet jako tako pisać w lengłydżu, jest w głównej mierze zasługą sleszowych ficzków do Nędzników. Konkretniej faktu, że po przeczytaniu wszystkiego, co było dostępne po polsku, desperacja i ostra faza przeważyła nad lenistwem i poszłam odkrywać anglojęzyczne dobro na AO3. Rezultatem po paru miesiącach był tak piękny skokowy postęp w swobodnym posługiwaniu się językiem, jakiego bym sobie w życiu nie wymarzyła. Głównym powodem, dla którego przy wyborze języka do nauki od przyszłego semestru zamiast pójść na łatwiznę z angielskim zdecydowałam się na rosyjski, jest nadzieja, że może jak trochę się podciągnę to analogiczna rzecz mi się zdarzy z ruskimi ficzkami do LoGH-a i wtedy będę je mogła czytać z szybkością większą niż akapicik na pięć minut i nie musząc się domyślać, o co chodzi, z bardzo ogólnego kontekstu. A ruskich ficzków do LoGH-a jest tyledużo <3
...No dobra, jest też taka na przykład kwestia, że rosyjski to dla mnie chyba najładniejszy brzmieniowo język i że ogromna większość ludziów wybiera angielski, więc jeszcze bym została jedną z tych nieszczęśników dopisanych do niemieckiego dla wyrównania grup, ale głownie się rozchodzi o ruficzki.

III Studiuję informatykę dlatego, że za cholerę nie miałam pojęcia, co chciałabym studiować, i wybrałam ten kierunek pasujący do zdawanych na maturce rozszerzeń, który mnie najmniej odrzucał. Trzy lata wcześniej za cholerę nie miałam pojęcia, do jakiej klasy chcę iść, i w końcu wybrałam mat-fiz-inf, bo z oferowanych profili tylko ten nie zawierał żadnego przedmiotu, którego nie lubiłam. Teraz w dalszym ciągu nie mam bladego pojęcia, co właściwie chciałabym w życiu robić, i mam jakieś takie przeczucie, że nawet jak już będę tym inżynierem niewiele się w tym temacie zmieni.

IV Lekarze to zUo. Nienawidzę wystąpień publicznych, ale w przypadku takiej prezentacji przed grupą czy egzaminu ustnego mogę z powodzeniem stosować podejście "pomyślę o tym jutro" i jakośtobędzizm, tak że faktycznie przejmować się zaczynam dopiero przed samym faktem. Ale króciutka, obiektywnie zupełnie nie straszna wizyta u lekarza tylko po receptę, której wypisywanie nie zajmie pięciu minut? Stres, zamartwianie się i ucisk w żołądku na tydzień przed. Gorsza jest tylko perspektywa pobytu w szpitalu, na samą myśl o której zaczynam się czuć chora.
Za to z jakiegoś powodu jedynymi lekarzami, których się nie boję wcale, są dentyści.

V Uwielbiam chodzić. Najchętniej wszędzie latałabym pieszo, no, ewentualnie, jeśli leje/pieszo do celu miałabym ponad godzinę/musiałabym wstawać wściekle rano, żeby zdążyć, autobusem. Nie lubię samochodów, jeszcze nie byłam w żadnym, który by nie śmierdział jakąś odmianą tego takiego paskudnego samochodowego zapachu.
Przy chodzeniu najlepiej mi się myśli, dlatego robię to też w domu, aż dziwne, że jeszcze nie mam wydeptanej ścieżki przez środek pokoju. Przez dłuższy czas miotanie się z jednego końca pokoju na drugi miało jeszcze tę przewagę, że mogłam to robić przy muzyce; ale odkąd z pół roku temu znalazłam na samym wierzchu szuflady słuchawki do telefonu, które od lat miały status tajemniczo i bezpowrotnie zaginionych w akcji, spacerki po mieście są jeszcze fajniejsze.

VI Jak już o telefonie mowa, od sześciu lat mam jeden i ten sam, w ogóle drugi w życiu, model Nokia C3-00, o, taki:


tyle że odrobinę bardziej sponiewierany. Telefonik ma na imię Jason (jeśli chcecie wiedzieć, nazwałam też inne swoje urządzenia elektroniczne - lapek, z którego to piszę, nazywa się Paul, a czytnik ebooków Yang). W sumie od czasu do czasu stwierdzam, że niewczytywanie przez niego wszystkich odrobinę bardziej pamięciożernych stron internetowych, dziwne kaprysy karty pamięci i brak możliwości korzystania z większości obecnych apek troszku go dyskryminują jako maszynkę służącą głównie do przetrwania podczas rodzinnych spędów, wykładów i inszych ekstremalnie nudnych i/lub usypiających sytuacji. Ale raz, że sama myśl o konieczności w razie zmiany telefonu przerzucenia tego wszystkiego, co na nim mam, skutecznie mnie zniechęca, dwa, jakoś nie potrafię patrzeć na smartfony jak na normalne komórki, ciągle mi się wydają takimi cholernie drogimi, cholernie kruchymi zabaweczkami, nie wyobrażam sobie, że miałabym taką trzymać w tylnej kieszeni spodni i na niej siadać, nosić w zębach w razie zajętych rąk czy niezliczone ilości razy przypadkiem zrzucać na twardą podłogę. Tak że przynajmniej póki co pozostaję hipstersko przy klawiaturce.

VII Zupełnie nie ciągną mnie komiksy zachodnie, chyba przede wszystkim dlatego, że miałam pecha widywać same takie, których strona graficzna mnie odrzucała na kilometr. Wyjątkami są pewne komiksy (teoretycznie) dla dzieci. Po pierwsze Asteriksy, chociaż mam zaledwie kilka albumików i te późniejsze to już nie to. Po drugie disneyowskie komiksy o Kaczorze Donaldzie, przy czym raczej europejskie z Gigantów i spółki, niż te amerykańskie z gazetki, ale przede wszystkim twórczość Dona Rosy, zwłaszcza jego magnum opus Życie i czasy Sknerusa McKwacza razem ze stanowiącym epilog Listem z domu. Waliłabym tymi komiksami po łbie każdego, kto twierdzi, że wszystkie historie o kaczkach to takie głupiutkie dziecinne komedyjki.
Po trzecie, W.I.T.C.H. Kreskówka to było jedno wielkie wtf z bohaterkami przerobionymi na chodzące durne schematy, ale komiksy to fandom, w którym siedzę chyba najdłużej i najwięcej skończonych ficzków popełniłam właśnie do niego. Oczywiście pomijając fakt, że fandom tego komiksu jest tak duży, że w zasadzie nieistniejący. Tutaj też po pewnym czasie wszystko się zaczęło psuć, zresztą od samego początku serii było niekoniecznie po drodze z logiką i spójnością, ale pierwsze pięć arców jest fajnych, a ostatni zawiera jeden z moich ulubionych wątków romantycznych evah.


VIII Od zawsze lubiłam rysować drzewka genealogiczne wymyślonych rodzin, z datami urodzin, śmierci i ślubów oraz wypisanymi gdzieś obok kolorami oczu i włosów poszczególnych osób. Z czasem udoskonaliłam pomysł i zamiast randomowych rodzin zaczęłam rozpisywać genealogie swoich Marysójek pożenionych z obiektami fangirlu z danego fandomu, potem ich dzieci i tak dalej. Do tego oczywiście dochodzą historie tych wszystkich postaci, nigdzie nie spisywane, ale wychodzi na to, że pamiętam je całkiem nieźle nawet znalazłszy jakieś stare drzewka sprzed lat. Takie to w sumie dość telenowelowate guilty pleasure, ale jakoś nie widzę, żebym przestała się w nie bawić w najbliższej przyszłości ^^

IX Najprostszą metodą, żeby zachęcić mnie do kupna mangi/książki/łotewa, jest umieszczenie jej akcji w czasie Rewolucji Francuskiej. To zdecydowanie moja ulubiona epoka historyczna, no, może jeszcze razem z kilkudziesięcioma laty następującymi po niej, tak do końca monarchii lipcowej w 1848, ale rewolucja najbardziej. Teraz sporo pozapominałam, ale tak w wieku dziewięciu do trzynastu lat potrafiłam sypać dziennymi datami najważniejszych wydarzeń. O tym, że kupię Różę Wersalu, jeśli u nas wydadzą, wiedziałam na długo przed zainteresowaniem się mangoanimcami. Chociaż akurat Maria Antonina nie interesowała mnie nigdy, najwyżej w więzieniu i na szafocie.

X Nie ma dnia bez kubka herbaty. No, kilku, kilkunastu kubków. Lubię w zasadzie wszystkie rodzaje herbaty poza zwykłą czarną, co prawda owocowe to dla mnie raczej jak kompot i je jako jedyne słodzę, chyba że mowa o takich autentycznych, nieworeczkowanych, parzonych z listków, kwiatków i innych zasuszonych cusiów, przy których faktycznie czuć, że ma się do czynienia z herbatą. Ale takie różne rodzaje to głównie jak ktoś podaruje albo w gościnie, a tak na co dzień głównie pijam Earl Greya.

Z typowaniem ludzi do wszelakich zabaw zawsze miałam pewne problemy, całe szczęście tutaj nie ma chyba wyznaczonej konkretnej ich liczby, więc też nominuję jedną osobę - Pustego Kwadracika, oczywiście jeśli ma ochotę się w to bawić :3

niedziela, 28 maja 2017

Kwiecień 2017 - Zdobycze

Kończy się maj, cóż to oznacza na moim blogasku? Tak, tak, czas na podsumowanie zdobyczy kwietniowych :'D
Plan był taki, żeby po tej poprzedniej wielkiej pace zrobić sobie przerwę od kupowania, najlepiej jeszcze poczekać na jakąś kolejną promocję i dopiero wtedy, pewnie coś koło maja czy później, zrobić następne duże zamówienie. I nawet udało mi się przez parę miesięcy postępować zgodnie z nim. A potem przypadkiem się dowiedziałam o promocji na Arosie, a potem jeszcze była wielkanocna promocja u Kotków - i jednak dorobiłam się w kwietniu trochę nabytków do kolekcji. Tym razem mocno monotematycznych pod względem reprezentowanych wydawnictw.
Tomiki na zdjęciach są trochę przemieszane, bo pierwszą partię robiłam po pierwszym zamówieniu i po drugim już mi się nie chciało tego wszystkiego z powrotem wyciągać i powtarzać sesji.



Kagen no Tsuki #2, 3
Hatsukoi Limited #1-4
Nasz cud #1-6
Serafin Dni Ostatnich #4
Księga Vanitasa #2
Ristorante Paradiso
Saga Winlandzka #1
Do Adolfów #1


Do Adolfów i Saga winlandzka, czyli dwie mangi, których zakup miałam w planach "na kiedyś". Doszłam jednak do wniosku, że nie wiadomo, kiedy się znowu taka ładna przecena trafi, i to "kiedyś" w zasadzie może być już teraz. Po pobieżnym przejrzeniu i nadczytnięciu wrażenia mam raczej na plus. Tylko muszę ponarzekać, że w Sadze (swoją szosą mojej pierwszej mandze od Hanami) przynajmniej w jednym miejscu zostawiono niewyczyszczoną onomatopeję tłumaczenie wklejając na wierzch, i akurat w tym miejscu przy przeglądaniu tom mi się otworzył. Za to Adolfowie na żywo nie wyglądają tak znowu tragicznie, za to mają imponującą objętość. Niby wiedziałam, ile to stron, i widziałam na zdjęciach, ale co innego zobaczyć na żywo i pomacać. Niesamowicie podoba mi się ta starodawna Tezukowa kreska, znacznie bardziej, niż ta niby ładniejsza w Sadze, aż się zaczęłam na poważnie zastanawiać nad Pieśnią Apolla, chociaż tematyka niezbyt mi podchodzi.


Hurra, w Serafkach wreszcie się skończyła fabuła z pierwszego sezonu anime, teraz będzie tylko ciekawiej. Shinoa, Ferid i Crowley przewijali się w przyzwoitych ilościach i nawet Shinya się na chwilę pokazał, cynamonowa bułeczka moja, czyli jestem zadowolona z tomiku. Do tego doszliśmy już do tego momentu, w którym Guren na dobre zaczyna zmieniać się z marnej i koszmarnie irytującej podróbki Roya Mustanga w naprawdę interesującego bohatera, dobra nasza, jeszcze trochę i może oficjalnie dołączę go do grona ulubieńców z tego fandomu. Feridowa okładka najładniejsza jak na razie i jeszcze przez sporo czasu taką pozostanie, bo teraz niestety przynajmniej przez trzy tomy na okładkach nie pojawi się nikt ciekawy.
Co jest śliczniejsze od tomiku Vanitasa? Dwa tomiki Vanitasa obok siebie. Aż strach ich dotykać, żeby nie nanieść jakichś mikrozabrudzeń czy czegoś. Zanim zacznę czytać - najpierw chcę skończyć Pandorkę - pewnie już będę miała trzy tomy, omnommnomm, jak cudnie wtedy będą wyglądać.


Wszyscy mówią, że Nasz cud to bardzo dobra manga. Do tego josei, a tego to ci u nas niewiele i więcej raczej nie będzie, przynajmniej w najbliższej przyszłości. W związku z tym po krótkim wahaniu dałam się przekonać pozytywnym recenzjom i przy okazji jeszcze większej niż normalnie taniochy na Arosie wrzuciłam do koszyka wszystkie dostępne tomy, a ten jeden niedostępny krótko potem wzięłam w drugim kwietniowym zamówieniu. Kompletnie nie rozróżniam poszczególnych okładek, no, może poza pierwszą (bo szlaczek), tylko frapuje mnie, że na każdej główny bohater ma trochę inny odcień włosów. Nawet ładnie to wygląda na grzbietach, kiedy tomiki stoją obok siebie.


I jeszcze w tym samym miesiącu, co pierwszą, nabyłam też drugą mangę od Hanami, czyli Ristorante Paradiso. Powód - ta sama autorka, co mangowej wersji ACCA: 13-ku Kansatsu-ka, które tak bardzo mi się spodobało w zeszłym sezonie. Pamiętam, jak kiedyś przypadkiem zobaczyłam jakieś strony z tej mangi i zastanawiałam się, jak takie bazgroły się mogą komukolwiek podobać; no to właśnie teraz mnie się zaczęły podobać. A tomik bardzo ładnie mi się wpasował kolorystycznie-wymiarowo w jeden ze stosików książek na regale i teraz sobie leży chyba w najbardziej zróżnicowanym towarzystwie ze wszystkich moich mang, czyli razem z dwoma książkami Conrada, Szwedami w Warszawie oraz angielskimi wersjami Alicji w krainie czarów, Czarnoksiężnika z krainy Oz i Równoumagicznienia.

Początkowo, chociaż cena kusiła, nie miałam specjalnej ochoty kupować kota w worku, czyli żadnej z serii, których resztki Waneko sprzedaje po pięć złotych za tomik, tym bardziej, że z żadnej z nich nie były dostępne wszystkie tomy. Jednak trafiła się promocja, a trochę dziwnie by mi było zamawiać w jednej paczce tylko dwa tomiki, więc postanowiłam zaryzykować z dwiema przecenionymi mangami. Pierwsza z nich to Kagen no Tsuki, którego pierwszy tom jeszcze mam nadzieję gdzieś dopaść.


Druga natomiast to Hatsukoi Limited. Słyszałam, że podobno sympatyczna rzecz, i spodziewałam się czegoś w stylu Miłości wśród kwiatów wiśni, tyle że w w wydaniu hetero - takich tam przyjemnych, ale niezbyt zapadających w pamięć historyjek o różnych parkach. Nie spodziewałam się natomiast, że ta seria będzie aż tak fajna. Tutaj też w Wanekowym sklepiku dostępne były tylko trzy z czterech tomów, ale tak jakoś mi się kojarzyło, że widziałam w swoim Matrasie akurat ten brakujący trzeci tomik i faktycznie, było nawet kilka egzemplarzy i mogłam sobie wybrać ten w najlepszym stanie. Co prawda zapłaciłam za niego cenę okładkową (Valarowie, kiedy ja ostatnio cokolwiek za tyle kupiłam?...), ale po lekturze na razie pierwszego tomu nie żałuję zakupu całości. Naprawdę  dobra manga z lubialnymi bohaterami (nooo, może poza jedną pannicą zakochaną w starszym bracie, ale idzie ją przeżyć), do tego autentycznie zabawna i przyjemna dla oka. Na fanserwis, którego się nieco obawiałam - w końcu to ecchi - koniec końców nawet nie zwróciłam szczególnie uwagi. Wychodzi na to, że czasami opłaca się kupować od Kotków koty w worku c:


Pierwszy raz zamawiałam cokolwiek ze sklepu Waneko i trochę się zdziwiłam, że dostałam dwie zakładki, byłam święcie przekonana, że kwalifikuję się na tylko jedną. Okazało się, że po prostu nie ogarnęłam systemu ich rozdawania. Całe szczęście przez to, że nie wiedziałam, które są dostępne, w komentarzu poprosiłam o Vanitasową albo Mononokeanową, i dzięki temu dostałam właśnie te dwie. Za cudne są, żeby ich używać, więc leżą sobie w bezpiecznym miejscu i co na nie spojrzę, tym bardziej skłaniam się ku częstszemu zamawianiu u tego wydawnictwa.

poniedziałek, 22 maja 2017

Fate/Zero

Follow my blog with Bloglovin
Święty Graal to relikwia zdolna spełnić najgłębsze pragnienie swojego posiadacza. Nic dziwnego, że, mimo iż wszystkie poprzednie wojny o niego zakończyły się ogromnym rozlewem krwi i nie wyłoniły zwycięzcy, wciąż znajduje się wielu chętnych do walki. Wśród stron w czwartej wojnie o Graala, oprócz przedstawicieli czterech najstarszych rodów magów, znajduje się także podstawiony przez jeden z tychże rodów pionek, którego poszukiwania celu z czasem obracają przeciw jego zwierzchnikom, młody student magii pragnący udowodnić swoją wartość oraz pewien psychopatyczny morderca. Wszyscy oni stają do walki z pomocą przyzwanych legendarnych bohaterów z przeszłości należących do jednej z siedmiu klas.

Jak pewnie wiecie, niedługo dzięki Kotori dostaniemy po polsku LN-kę Fate/Zero. Zanim zdecyduję, czy ją zbierać, postanowiłam dokończyć animcową adaptację, której pierwszy sezon obejrzałam już bodajże w styczniu. Zrobiłam to i, cóż, zostałam z wrażeniami dość mieszanymi.

Uwaga, spoilery w tej notce siedzą gęsto i szczerzą kły

Jedno, co mogę z czystym sumieniem pochwalić, to muzyka, naprawdę świetna i podkreślająca klimat. Tak samo bardzo przypadł mi do gustu opening, w sumie nie do końca w moim stylu, ale coś takiego ma w sobie, że od dwóch dni słucham go niemal na okrągło.
Podobno seria jest też bardzo dobra wizualnie. Jestem pod tym względem raczej ślepa, więc się nie wypowiem, ale w każdym razie specjalnych fajerwerków nie zauważyłam. Szczególnie podczas walk, które powinny być olśniewające, a były... no, były i tyle. Praktycznie żadna nie wywarła na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Chociaż, coby być sprawiedliwą, muszę przyznać, że mogły mieć z tym coś wspólnego postacie, które te walki toczyły.
Gdyż obsada to chyba moja największa bolączka w tym animcu. Owszem, fabularnie też chwilami coś tam nie stykało - na przykład gdybym nie podczytała troszku forów na MAL-u zostałabym z wielkim WTF w kwestii tego, co w ogóle było nie tak z tym Graalem, kto w końcu wygrał i dlaczego właściwie Gilgamesz nie zniknął ani nic po zakończeniu wojny. Zdecydowanie za dużo było też mocno średnich czy wręcz słabych, nudnych, nużących dialogów. Przede wszystkim trzeba tutaj wymienić niesławną scenę z pierwszego odcinka, w którym jeden bohater sobie stoi, dwaj inni wydeptują wokół niego kółeczka w dywanie i wyjaśniają mu, a przy okazji widzom, o czym będzie seria, i tak przez co najmniej parę minut. Genialny sposób na przedstawienie informacji, naprawdę. Ale wszystko to byłoby do zniesienia, ba, mogłoby się wręcz wcale nie liczyć, gdyby anime nadrabiało bohaterami. A ono tak bardzo tego nie robi.


Mamy na przykład takiego Castera - w tej roli Giles de Rais - który wygląda jak villain z disneyowskiej kreskówki, jest totalnym psycholem i razem ze swoim panem, również psycholem, bawi się w zabijanie ludzi, a w końcu przyzywa wielkiego kałamarnicopotwora, coby sobie pozostali mogli z nim powalczyć. Fajnie, przynajmniej ta dwójka nie chodziła w kółko i szczerze mówiąc już wolałam oglądać ją, niż niektóre inne teamy, ale nie rozumiem, po licho dano jej tyle czasu ekranowego? Z tego co pamiętam w pierwszym sezonie dostała go mniej więcej tyle, co Team Kayneth, i więcej, niż Team Kariya - i po co tyle poświęcać na parę morderców, którzy, cóż, mordują i nic poza tym z ich scen nie wynika?


Tym bardziej, że niektórym innym postaciom nieco więcej czasu i uwagi bardzo by się przydało. Na przykład taki Kariya Matou. Człowiek, nad którym cały wszechświat zdaje się znęcać i cały jego wątek można by streścić "a potem było jeszcze gorzej". Zdaje się, że zamierzeniem twórców było skłonić widzów do współczucia mu. Tylko jak niby mamy współczuć komuś, kogo praktycznie nie znamy? Większość scen z jego udziałem nawet nieźle mnie zaskakiwała, bo od poprzedniej zazwyczaj zdążyłam już zapomnieć, że ktoś taki w ogóle istnieje. W rezultacie kulminacyjną, wyreżyserowaną przez Kireia scenę znęcania się na Kariyą ogląda się mniej więcej z takimi samymi odczuciami, jak Gilgamesz - taki tam przeciętny, ale całkiem znośny spektakl. Uczucia, jakie uczucia, kto tam niby był, nad kim można by się wzruszać? Podobnie służący Kariyi Berserker, który z jakiegoś powodu ciągle się rzuca walczyć z Saber i teoretycznie powinno mnie interesować, dlaczego, ale ciężko zastanawiać się na czymś, o czym po minucie już się nie pamięta.


Nieco lepiej wypadł Kayneth El-Melloi Archibald - w tym sensie, że żywiłam wobec niego jakiekolwiek uczucia. Głównie ostrego wkuropatwienia, ale z czasem zaczęłam facetowi nawet współczuć. W skali tej serii to naprawdę dobrze, nawet związany z nim, jego narzeczoną Solą-Ui Nuadą-Re Sophią-Ri (kto w ogóle wymyślał te imiona?) i służącym mu Lancerem, koncertowo zmarnowany wątek zdrady całkiem nieźle wypadł w kontekście tego, jak cała trójka skończyła - wątek urwał się, bo Kiritsugu niespodziewanie zagrał nieczysto i nie dał mu szans się rozwinąć, jak dla mnie realistyczne i całkiem interesujące rozwiązanie.

Właśnie, Kiritsugu Emiya.
O Kiritsugowatym haremiku w składzie Saber, Maiya i Irisviel "moja samotna szara komórka jest przystosowana wyłącznie do myślenia o Kiritsugu" von Einzbern nie mam się nawet zamiaru rozwodzić, bo się tu zaziewam na śmierć. Wspomnę tylko, że mam nadzieję, że Ilyasviel jest choćby tycio, tyciutko ciekawszą postacią od swojej matki, mam zamiar kiedyś obejrzeć te Fate/kaleidy cośtam gwiazdka cośtam i wolałabym nie męczyć się przez ileś odcinków z równie bezbarwną pannicą.


Natomiast sam Kiritsugu... Mój problem z nim polega na tym, że naprawdę mógłby być interesujący. Kiedy bohater jakiejś historii zostaje postawiony przed okrutnym wyborem, zazwyczaj albo znajduje jakąś lepszą trzecią opcję, albo, w konwencji bardziej ponuro-realistycznej, ostatecznie z bólem serca dokonuje wyboru mniejszego zła. Kiritsugu natomiast nawet nie zastanawia się nad wyborem, ba, właściwie nawet go wcale nie dokonuje - on domyślnie, bez żadnego wahania, nawet nie myśląc o możliwości istnienia trzeciej opcji, robi to, co wydaje się mniejszym złem, nawet jeśli w rezultacie zostawia za sobą sterty trupów. Zarówno w samej serii, jak i w internetach sporo ludzi uważa, że to bardzo altruistyczna postać. Bullshit, skończony egocentryzm i nieskończona arogancja, nie altruizm. Kiritsugu to taki człowiek, który chce wszystkich ratować, bo on uważa, że ratunku potrzebują; chce naprawiać świat, bo on uważa, że świat potrzebuje naprawy, i nigdy nawet przez myśl mu nie przejdzie, że może nie ma racji. To, że inni ludzie, jak to ktoś na MAL-u słusznie zauważył, mogliby mieć inne zdanie w tej kwestii - na przykład mogliby woleć nie umierać dla jego ideałów - zupełnie się dla niego nie liczy.


I takiego człowieka Fate/Zero przedstawia jako tego dobrego bohatera i przeciwstawia temu paskudnemu Kireiowi Kotomine. I tutaj leży problem, bo, niestety, Kirei jest w każdej chwili znacznie, znacznie mniej przerażający od Kiritsugu. Najpierw po prostu szuka swojej drogi, zastanawia się nad sobą i już z samej definicji wypada lepiej od Emiyi, bo, że tak polecę Pratchettem, "towarzystwo poszukujących prawdy jest nieskończenie lepsze niż tych, którzy wierzą, że ją znaleźli". A już na pewno jest lepsze od towarzystwa tych, którzy wierzą, że ta znaleziona prawda daje im prawo do zabijania i zabawy w zbawiciela świata. Późniejszy Kirei faktycznie zaczyna być zUym villainem robiącym rzeczy for the evulz, ale przynajmniej jest w tym szczery, nie łudzi się co do swoich pobudek, nie wynajduje szczytnych celów mających go usprawiedliwić. Still better than Kiritsugu, który dąży do swojego celu święcie wierząc, że robi to dla innych i postępuje słusznie, niezależnie, ilu ludzi po drodze zabije czy skrzywdzi. Naprawdę nie rozumiem logiki twórców, według której to Emiya jest tym lepszym.


Wracając do bohaterów, Tokiomi Tohsaka to ten (no, jeden z tych) od wyżej wspomnianego chodzenia w kółko. I to była najbardziej pamiętna scena z jego udziałem. Tokiomi to takie non-entity, że nawet in universe jest to zauważane. Absolutnie nie dziwię się Gilgameszowi, że przy nadarzającej się okazji pozbył się takiego niewydarzonego "pana".


W cudzysłowie, bo w przypadku Gilgamesza określanie kogoś jego panem nie wydaje się odpowiednie. Gilgamesz to jeden z trzech bohaterów, co do których koniec końców żywiłam jakieś cieplejsze... Nie, złe słowo; raczej pozytywne uczucia. Lubić absolutnie go nie lubię, to antypatyczny, cholernie zadufany w sobie sukinsyn, który przez sporą część swoich scen mógłby być z powodzeniem zastąpiony przez maszynkę rzucającą losowymi kwestiami w stylu "jak śmiesz do mnie mówić, kundlu". Z tym że w pozostałej części swojego czasu ekranowego w pełni uzasadnia byciem awesome całą tę pychę i sukinkotowatość. Do tego naprawdę śliczna jest ta jego Brama Babilonu, nawet jeśli z pewnych przyczyn wzbudzała we mnie za każdym razem skojarzenia z rzyci strony. Dosłownie. (Dobra rada: jeśli macie w planach oglądanie Fate/Zero i Keijo!!!!!!!!, zacznijcie od tego pierwszego). No i, last but not least, Gilgamesz miał udział w najlepszej scenie z najlepszymi bohaterami i potraktował ich z należnym szacunkiem, za co natychmiastowo dostał +100 do fajności.
A mówiąc o najlepszych bohaterach, mam na myśli...


...Wavera Velveta i Ridera, czyli Aleksandra Wielkiego, zwanego też Iskandarem. Już przez samo to imię od początku przez skojarzenia ze Space Battleship Yamato miałam dobre przeczucia co do tej postaci, które sprawdziły się z nawiązką. Rozwodzić się tutaj zbytnio nie będę, bo w większości zgadzam się z tym postem i nic więcej raczej nie dodam. To po prostu najbardziej sympatyczny ze wszystkich siedmiu teamów i śledzenie jego przygód było najbardziej interesujące. W ogóle wszystko, co miało związek z Waverem i/lub Riderem, automatycznie stawało się ciekawsze i lepsze. Ostatecznie nawet trzy razy dzięki tej parce zeszkliły mi się oczka, raz w odcinku dwudziestym trzecim/dziesiątym drugiego sezonu (najlepszym evah), raz w ostatnim epku i jeszcze raz już po skończeniu serii, kiedy natknęłam się na screen z kimś wyglądającym jak dorosły Waver w armii Ridera, Eru, to jest tak bardzo... Awww, to był ten moment, kiedy oprócz pocących się oczu zrobiło mi się tak bardzo puchato i cieplutko na serduszku. Naprawdę, naprawdę uwielbiam tę dwójkę.

Niestety, jest to też pewna wskazówka co do poziomu anime. Jeśli w historii zawierającej walki, pojedynki, morderstwa, zdrady, intrygi i takie tam wątek coming of (m)age jakiegoś chłopaczka jest dla mnie najlepszy i najciekawszy, to znaczy, że ktoś tu koncertowo skiepścił sprawę. Wbrew tym wszystkim powyższym narzekaniom Fate/Zero nie jest złą serią, ale na pewno doskonałym przykładem zmarnowanego potencjału i tego, jak bardzo słabi bohaterowie mogą wszystko zepsuć. W kwestii LN-ek, cóż, gdyby przypadkiem na którejś okładce znalazło się ładne ujęcie Teamu Waver, pewnie bym ten tom nabyła bez zastanowienia. Na szczęście dla moich finansów wydaje się, że na okładki jest zawsze pchana do oporu Saber, więc raczej będzie mnie odrzucać, niż kusić.

(BTW, na górze notki jest wklejony taki cuś, który - przynajmniej w założeniu - służy do tego, żeby ten blog został na Bloglovin' uznany za mój. Jeśli coś w tym poście się rozjeżdża albo coś w tym stylu, to pewnie właśnie przez to ;p).

piątek, 28 kwietnia 2017

Luty i marzec 2017 - Zdobycze

No, kwiecień się jeszcze nie skończył, więc po raz kolejny wcale a wcale nie spóźniłam się z zakupowym podsumowaniem. Tym razem z całego kwartału.
Z tym, że, cóż, w styczniu nie dołożyłam do kolekcji nic, w lutym całą jedną gazetkę. Jak na razie przeczytałam tylko artykuł o Jurkach, który totalnie zrobił mi dzień podkreślaniem, jak to tam absolutnie nie ma żadnego homo romansu, a skąd, ino lekkie aluzje same, panie, a tuż obok obrazek z Vicią całującym Yuuriego w łapkę.


W ogóle nie wiem, czy to ja się zrobiłam jakaś wybredna, czy oni w tym Otaku faktycznie ostatnio jakieś nie teges tematy dobierają, w każdym razie to już drugi numer, w którym z artykułów stricte mangoanimcowych nie zainteresował mnie praktycznie żaden.

Za to w marcu przyszła wreszcie paczka zamówiona przy okazji przedświątecznej promocji. No, nie paczka, a paka.


Requiem króla róż #5, 6
Serafin Dni Ostatnich #3
Pandora Hearts #6, 7, 8
Księga Vanitasa #1
Pet Shop of Horrors #2, 3, 4
Noragami #4, 5, 7
Slow Starter
Yamada i chłopak
Kawaii Scotland #1
Rycerze Sidonii #4
One-Punch Man #5, 6
Berserk #11
Wzgórze Apolla #4, 5, 7, 8
Granica twojej miłości


Jakiś czas temu bodajże u Frydzi przeczytałam, że powoli kończą się nakłady Pet Shopu, więc oczywiście przy kolejnej okazji dorzuciłam do koszyka trzy brakujące tomy. Czytałam je wszystkie już jakiś czas temu, więc teraz tylko przejrzałam, ale kiedyś na pewno do nich wrócę, bardzo przyjemnie się te historyjki czyta i dobrze mieć całe polskie wydanie. Oczywiście jeszcze lepiej niż komplet pięciu tomików byłoby mieć komplet dziesięciu, ale cóż, cieszmy się tym, co jest.



Nadrobiłam wreszcie mangi od Klusek, następna będzie druga część Usłyszeć ciepło słońca, a potem to już dopiero może ten najnowszy ogłoszony jaojec, Caste Heaven skutecznie wyleczyło mnie z postanowienia kupowania wszystkiego od Dango, a to cuś o jedzeniu jakoś nie bardzo podpasowało tematyką.
I cóż to takiego, moje pierwsze mangopolo. Któż by się spodziewał, że kiedykolwiek coś takiego kupię... Ale tacy kawaii ci Szkoci, że musiałam ich mieć. Podobno którąś z autorek powinnam kojarzyć, po dłuższej chwili zastanowienia doszłam, że faktycznie, ta cała Kobieta-Ślimak to chyba ta, co się kiedyś pojawiła w komiksie Kiciputka. W sumie mnie tam rybka, czy twórcy są znani w internetach, czy całkiem randomowi, grunt, że komiks miły dla oka i przednio się przy nim bawiłam. Na ciąg dalszy, kiedykolwiek by on nie był, rzecz jasna też się piszę.



Ostatnio sobie uświadomiłam, że jest całe mnóstwo serii od Studia JG, które bym chciała mieć, a faktycznie zbieram właściwie tylko Noragami, i zastanowiłam się, dlaczego. A potem sobie przypomniałam o mniejszej zniżce na Gildii i przestałam się zastanawiać. Okładki przygód Yato jak widzę trzymają formę, nadal prawie każdy ma na nich wyraz twarzy a la cielę na malowane wrota. Nie żebym wiedziała, kim większość z tych ludzi (bogów? broni? istnieją w tym uniwersum jeszcze jakoweś ludziopodobne stworzenia?) jest. Mam nadzieję, że fabuła też mnie nie rozczaruje.



Aż wstyd, pierwszy raz nie przeczytałam OPM od razu po dostaniu w swoje łapki. A to w dodatku tutaj jest moja ulubiona, feelsowa scena z animca. Nie lubię tej okładki z Pysiem Pasiem, w ogóle mam na faceta ostre meh, a już zwłaszcza nie mam ochoty go oglądać przy każdym spojrzeniu na półkę. Cóż, przynajmniej nie miałam wyrzutów sumienia, kiedy przez brak miejsca (jak ja zazdroszczę tym ludziom, którzy pokazują zdjęcia prawie pustych, przestronnych półeczek z paroma mangami na krzyż...) zaszła konieczność wyeksmitowania serii do szafki.
Berserka ostatnio trochę nadrobiłam, wciąż jeszcze parę tomów mi zostało, ale myślę, że wyrobię się zanim dotrze do mnie dwunasty. Na razie się cieszę, że odkąd okładki przestały mieć białe tło zrobiły się znacznie ładniejsze, oczywiście jeszcze wszystko może się zdarzyć, bo nie oglądałam późniejszych, ale raczej nie spodziewam się już takich paskudztw jak siódma czy ósma.



Wzgórze ładnie uzupełnione i na bieżąco z wydawaniem, jeszcze tylko ostatni tom i dodatek. A, no tak, jeszcze by warto zacząć czytać. W każdym razie to stanowczo seria, która najbardziej podoba mi się stojąc na półce, nie mogę się napatrzeć na te kolorowe grzbiety.



Troszkę ostatnio ponadrabiałam przygody Ryśka (chociaż akurat do tych tomów jeszcze nie doszłam) i jestem zachwycona. Nie wiem, czy to ja przy trzech pierwszych tomach byłam bardziej wybredna, czy faktycznie tak podniósł się poziom serii, w każdym razie wciągnęło mnie całkowicie i cieszę się, że siódmy tom już niedługo. Zabierając się za zbieranie Requiem miałam nadzieję na dużo fajnej polityki i wreszcie zaczęły się te oczekiwania spełniać, oby tak dalej. W dalszym ciągu najbardziej lubię Warwicka, jeden człowiek zawsze myślący tą częścią ciała co trzeba, i trochę mnie niepokoi stopniowe robienie z niego coraz bardziej schwarzcharaktera, mam nadzieję, że nie wyjdzie z niego Małgorzata vol. 2. Swoją drogą trochę ich shipuję, ona nawet mimo bycia podłą-podłą suczą łapie się jako jedna z rozsądniejszych ludków tutaj, pasowaliby do siebie.
A tak z całkowicie innej beczki polubiłam też obie córki Warwicka. Anna jest urocza i shipię ją z Ryśkiem (wszystko lepsze od Ryszard/Henryk, wszystko lepsze, co nie zawiera Henryka, owszem, może i facet nie jest aż tak beznadziejny jak Edward, ale dowolny przydrożny słupek jest mniej beznadziejny od Edwarda, żadne osiągnięcie), natomiast Izabela mam wrażenie odziedziczyła choć trochę rozumu po tatusiu, szkoda, że za to wyszła za idiotę. Ten lepszy Edward nagle zaczął mi niesamowicie przypominać Juraśkę i dzięki temu też zyskał trochę sympatii. No i oczywiście cudnie jak zawsze wypada najważniejszy bohater, czyli biały dziczek <3

U tokijskich wąpierzy, cóż, jak zwykle shounenowato, ale muszę odnotować, że pojawił się Eusford Crowley, czyli już każde z mojej naj-, naj- czwóreczki z tego fandomu miało swój debiut. Pod względem postaci ta manga bardzo mi przypomina Claymore, ludzie twierdzą, że bohaterowie słabo rozwinięci i zapewne mają rację, ale jednocześnie ci bohaterowie mają w sobie takie coś, co sprawia, że mnie zaciekawiają, zaczynam snuć teorie i headcanony i po jakimś czasie nie jestem już w stanie odróżnić, co faktycznie było w kanonie, a co sobie sama dopowiedziałam. I koniec końców bardziej się do takiego fandomu przywiązuję, niż do takiego FMA, które jest świetne, spójne, idealnie obmyślane - i kompletnie nie widzę potrzeby ani miejsca, żeby dodawać coś od siebie. Jedno, co naprawdę mi u Serafinków przeszkadza, to Mika i Krul, ale w mandze nawet oni z zasady wkuropatwiają znacznie słabiej niż w animcu. No i tutaj faktycznie da się uwierzyć, że nasze naczelne blond emo ma te szesnaście wiosen, a nie ze dwa razy mniej.



Tak się zachwycałam, jaka Pandora ładna, a w porównaniu do Vanitasa i tak jej tomiki wypadają jak tacy biedni kuzyni. Widać postęp w robieniu okładeczek, zarówno ze strony autorki, jak i wydawnictwa. Uwielbiam, jaki Vanitas jest grubiutki, na oko trochę grubszy od przedostatnich tomów Pandorki, aż ma człowiek poczucie, że faktycznie wydał hajsy na coś konkretnego. No i ma ładny grzbiet, nigdy nie wybaczę, że pierwsza dłuższa seria, którą skompletowałam, postawiona na półce jest tak nudno-brzydko-szara.
Bo tak, mam już komplet Pandorki i mogę sobie wreszcie spokojnie czytać, co też czynię. Tak bardzo nie rozumiem, co ludzie widzą w Gilbercie, przy każdym pojawieniu się Oskara Vessaliusa mam mindfucka, skąd tu się wziął Van Hohenheim z Fullmetala, Alice i Oz czasem mnie wkurzają, ale ogółem ich lubię, natomiast zdecydowanie uwielbiam Breaka i Elliota. Ten drugi kupił mnie doszczętnie niemal od razu po pojawieniu się, aż na głos komentowałam, że dobrze chłopak gada, polać mu. Szkoda tylko, że się tak nazywa, nie cierpię imienia Elliot, ale cóż, nie jego wina.
A tak w ogóle to wszechświat mnie nie lubi i spiskuje, żebym niczego nie mogła obejrzeć czy przeczytać bez spoilerów. Raz udało mi się grzecznie unikać wszelkich TV Tropes i im podobnych grożących zaspoilerowaniem stron, już się cieszyłam, że chociaż Pandorę sobie poznam na czysto - i zgadnijcie, o zakończeniu akurat jakiej serii zamieściła post ta jedna osoba interesująca się mangoanimcami, którą mam w znajomych na FB? x"D