piątek, 9 grudnia 2016

Kurturarnie #2

Przeczytałam i obejrzałam od poprzedniego razu trochę rzeczy, więc nocia. Mam wrażenie, że takich tutaj będzie najwięcej, po prostu najłatwiej się piszą.

Polskie okładki są be ;p
Przede wszystkim muszę się pochwalić, że przeczytałam ostatnio książkę :D Co jeszcze tak z rok temu nie byłoby niczym nadzwyczajnym, ale potem wciągnęłam się w mangoanimce, później doszły też dłuuugie a leniwe wakacje i w rezultacie poziom mojego czytelnictwa książkowego poleciał na łeb na szyję. W zeszłym roku przeczytałam dziewięćdziesiąt osiem tytułów, z czego chyba najwyżej z sześć było mangami; w tym ogółem przekroczyłam trzysta, ale gdyby wyłączyć z tego mangi pozostałby tylko płacz i zgrzytanie zębów. Ale teraz mam tygodniowo przynajmniej sześć godzin wykładów, na których można się spokojnie zająć swoimi sprawami (a nawet wręcz trzeba, coby nie zasnąć; i pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu uważałam spanie na zajęciach za jakąś skrajną patologię xD), więc trafia się idealna okazja na nadrobienie zaległości czytelniczych.
A ta książka, którą skończyłam, to Niezłomni, ostatni tom cyklu Wybrani C. J. Daugherty. Poprzednie części połknęłam hurtem jakoś tak w marcu, głównie na fizyce, raz nawet na długiej przerwie leciałam do biblioteki miejskiej zwrócić jedną i wziąć następną. Tej ostatniej jakoś nigdy gdy przychodziłam nie było, dopiero z miesiąc temu, kiedy już zdążyłam o serii prawie zapomnieć, przypadkiem na nią trafiłam. Trochę oczywiście jak to ja zwlekałam z czytaniem, ale jak już się wzięłam czytnęłam prawie na raz. Ogólnie ci Wybrani to fajna, ogarnięta i przyjemnie nieopkowata seria, nie jakaś wybitna, ale zdecydowanie powyżej przeciętnej młodzieżówek. Nawet mimo tego, że do przyjęcia świata przedstawionego trzeba zawiesić niewiarę na solidnym kołku, a niektórych rzeczy idzie się domyślić na dwa tomy wprzód.

Z mang niedawno postanowiłam spróbować coś CLAMP-a. Mój wybór padł na Chobits, bo ten tytuł najczęściej mi się obijał o uszy i jest stosunkowo krótki. Zaczęłam czytać i teraz głowię się nad zagadką wszechświata p.t. jakim cudem ludzie uważają za wybitną historyjkę, w której rozchodzi się głównie o majtkowe rejony słitaśnych panienek z uszkami. Dobra, niby jest tam też coś o samotności tej-tam-jak-jej-było głównej dostarczycielki fanserwisu czy związkach ludzi z komputerami, ale wszystko to na zasadzie "cholera, jednak oprócz tych moe dziewczynek by się przydała jakaś fabuła, dobra, wrzućmy parę pseudogłębokich wątków, ludzie i tak to kupią". Sorry Winnetou, jestem zUy ludź z wymaganiami i nie kupuję. Wizualnie też nic nie zachwyca, ot, taka tam szojkokreska, sukienki czasem ładne, ale kompletnie z rzyci wzięte. Tyle przynajmniej dobrego, że nie trzeba przy tym komiksie myśleć, więc się szybko skończy i pewnie jeszcze szybciej zapomni.


Całe szczęście dzięki tej notce znalazłam na odtrutkę coś znacznie mniej słodkiego i znacznie lepszego, czyli I Don't Want This Kind of Hero - swoją szosą to pierwsza manhwa, jaką czytam. Na razie jestem na etapie głównie parodiowania różniastych tropów, ale spod Elementów Komicznych coraz częściej wyglądają poważniejsze kwestie. Uwielbiam, kiedy autor potrafi sprawnie przeplatać humor z dramą, a wszystkie znaki w niebiesiech wskazują, że tutaj właśnie takie dobro mnie czeka. Do tego bohaterowie są lubialni i interesujący, a sama seria niesamowicie przyjemna w odbiorze. Bardzo polecam.


Z ostatnio wydanych shounenowych nowości Waneko od początku bardziej nastawiałam się na Magi. W kwestii gotowania jestem kompletną dyletantką, idea przygotowywania nie wiadomo ile czasu czegoś, co się zje w maksimum kwadrans, zawsze wydawała mi się idiotyczna - innymi słowy Shokugeki no Souma brzmiało jak coś zupełnie z nie mojego świata. A jednak! Co prawda większość okołojedzeniowych tekstów omijałam, ale koniec końców to fajna manga jest. Troszkę mnie mehał też tag ecchi, całe szczęście to niezbyt nachalny rodzaj i można się po wszystkich roznegliżowanych dziewojach prześlizgiwać wzrokiem tak samo, jak po przepisach.

Przechodząc do animców, w ramach przygotowań na te ponure czasy, kiedy nie będzie już więcej epków o łyżwiarzach, przejrzałam sobie serie wychodzące w następnym sezonie. A potem jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze parę. I nadal się głupio łudzę, że za którymś razem magicznie pojawi się chociaż jeden mały tytulik, która mnie zainteresuje ;p W każdym razie telewizyjny, patrząc ogółem to mam dwa absolutne must watche w postaci Kuroshitsuji: Book of Atlantic (aka Titanic z zombie, aka mój ulubiony arc; zacieszam jak nie wiem, jejujeju, jakie to będzie piękne w ruchu i kolorze! <3) i drugiego sezonu nowej wersji Space Battleship Yamato (co prawda pierwszego sezonu jeszcze nie widziałam i trochę się boję to robić, ale co do drugiego mniej się obawiam, że spsują, a bardziej mam nadzieję, że poprawią parę rzeczy, i przede wszystkim w starej wersji drugi sezon był imo najlepszy, a na pewno najbardziej mnie wytargał emocjonalnie i mam nadzieję, że w nowej będzie tak samo) plus ewentualnie do zobaczenia Oblubienicę czarnoksiężnika. Ale to nie filmy czy OAV-ki, tylko wychodzące co tydzień serie mnie najlepiej motywują do oglądania, a wśród nich jedna wielka posucha.
Całe szczęście znalazłam sobie drugą motywację w postaci MAL-owego klubu wyzwań animcowych. Już kiedyś myślałam, żeby do niego wstąpić, na początku miesiąca jakiś obcy ktoś mnie z jakiegoś powodu zaprosił, więc skorzystałam. W tej chwili mam już całe dwie plakietki: jedną za mienie w obejrzanych całego LoGH-a z przyległościami, drugą za pierwszy poziom czegoś, co się nazywa Highest Score Anime Challenge. Polega to na tym, że trzeba obejrzeć w określonym czasie najwyżej oceniony tytuł z listy przydzielonej osoby, i jest całkiem fajną zabawą. Co prawda ja się akurat załapałam na wydanie specjalne z okazji czegoś tam, w której można było wziąć dowolny animiec spośród tych, które się już przez to wyzwanie przewinęły. Wybrałam sobie Natsume Yuujinchou i jestem bardzo zadowolona, przyjemna, sympatyczna seria z klimatem. Główny bohater chwilami irytował tym swoim ciągłym pomaganiem każdemu, kto się nawinął, o jego kolegach z klasy nawet nie wspomnę, bo musiałabym użyć określeń nieparlamentarnych, za to Nyanko-sensei jest bezbłędny i dla niego będę oglądać dalej.

Skończyłam też wreszcie po paru miesiącach starą wersję Hunter x Hunter. Nie mogę wyjść z podziwu, jakie to się dobre z czasem zrobiło. Chwilami aż się zastanawiałam, czy ten mroczny thriller, który właśnie oglądam, to nadal ta sama seria o chłopcu chcącym spotkać swojego ojca, w której kilkadziesiąt odcinków zajęły wielce shounenowe egzaminy na Łowcę. Od razu zaczęłam sequelową OAV-kę, potem mam jeszcze dwie kolejne i biorę się za nową wersję. Nawet te jej prawie półtora setki odcinków przestało mnie zrażać, skoro tam dalej będą rzeczy, do których stare serie nie doszły.
Swoją drogą tak bardzo shipię Leorio z Kurapiką (tak samo zresztą jak najwyraźniej twórcy starego animca ;p) i cierpię z tego powodu, bo czytałabym ficzki, a jak znam internety to pewnie są same seksy i/lub beznadziejne szmiry. A tu by można takie ładne, subtelne rzeczy potworzyć, no ;-;

Na koniec najlepsze, czyli seria, bez wspomnienia o której post się po prostu nie liczy ;D Jureczki chyba wzorem Viktora za punkt honoru postawiły sobie nieustanne zaskakiwanie odbiorców i za każdym razem, kiedy widz mógłby pomyśleć, że bardziej Victuuriowo już być nie może, w kolejnym epku pokazują, jak bardzo się mylił. Ja tam już od siódmego odcinka dałam sobie spokój z myśleniem, że bardziej się nie da, a i tak zawsze trafi się coś, czego w życiu bym sobie nie wyobrażała. Heh, a nawet widziałam parę razy  na fuju screeny i gify z zakładaniem pierścionków - i byłam święcie przekonana, że to fanmade. Jestem człowiekiem małej wiary, ot co xD
Co prawda w pierwszej chwili co do dziesiątego epka miałam mocno mieszane odczucia, zwłaszcza na nie byłam w stosunku do wiadomego bankietu. Dopiero po przejrzeniu tumbelków uświadomiłam sobie, że przez to, że tak bardzo mi się ta scena nie podobała, całkowicie umknęły mi wszystkie jej implikacje. Teraz sobie siedzę, czytam różnakie posty interpretujące wszystko, co było do tej pory, w świetle świeżutkiego plot twista, i stwierdzam, że, owszem, to było kompletnie niewiarygodne i nieprawdopodobne, ale jednak swoje dobre strony miało :D


Poza tym dzięki ostatniemu odcinkowi osiągnęłam etap lubienia całej obsady (dziewczyna Dżejdżeja się nie liczy). Otabek dostał cudne wejście, lepsze nawet od zawodników z Cup of China, i przeurocze sceny z Jureczką, Phichit w dalszym ciągu jest kochanym słoneczkiem i naprawdę aż mi dziwnie, jak sobie przypomnę, że kiedyś hejciłam Chrisa i JJ-a. Niesamowicie cieplutko na serduszku mi też zrobiły krótkie ujęcia na pozostałych zawodników przed wejściem finałowej szóstki na lodowisko, zwłaszcza Guang-Hong Ji rozmawiający z Leo i Minami kibicujący Yuuriemu razem z jego rodziną <3
I tylko smutno, jak się pomyśli, że jeszcze tylko dwa odcinki i koniec :cc

czwartek, 24 listopada 2016

Wrzesień i październik 2016 - Zdobycze

Podsumowanie zakupowe jeszcze bardziej opóźnione niż ostatnio, noale sami rozumiecie, że człowiek bywa zajęty życiem i studiami prokrastynacją i fangirleniem Yuri!!! on Ice. Zbiory z dwóch miesięcy, więc jest ich sporo, ale, zaprawdę, powiadam Wam, to jest nic w porównaniu z listopadem. Ilość rzeczy, które mi doszły (i nadal dochodzą) do kolekcji w tym miesiącu, coraz bardziej mnie przeraża...
No, ale nie wybiegając naprzód, zdobycze okołomangowe z września i października:


Requiem króla róż #4
Serafin dni ostatnich #1
Kuroshitsuji #23
Pandora Hearts #1, 2, 4, 24
Durarara!! #3
Konbini-kun
Acid Town #3
Usłyszeć ciepło słońca
Wzgórze Apolla #2
One-Punch Man #4
Green Blood #1, 5
Otaku #8-24, 26





Pisałam już, że Otaku jest jedną z rzeczy, które zacięcie i z uporem chomika gromadzę, więc oczywiście, kiedy niedawno trafiła mi się okazja... No dobra, nie niedawno, tylko na początku sierpnia, ale skąd ja niby mogłam wiedzieć, że na fujowym czacie jest jakaś kategoria "Inne"? ;-; W każdym razie, kiedy tylko wyszłam z szoku, że, owszem, jest, i dziewczyna pisemka sprzedająca wcale mojego komentarza nie olała, tylko napisała peemkę... ponad miesiąc wcześniej... wszystko poszło już gładko, a mój zbiór mangogazetek powiększył o prawie dwieście procent. W rezultacie zmuszona byłam do małych porządków wśród papierowych rupieci i zrobienia miejsca w segregatorze. Po następnym zakupionym numerze będę co prawda musiała wysiudać stamtąd te najstarsze (jejujeju, jakie one mikre były! :D), coby zrobić miejsce, ale na razie tak sobie stoją wszystkie razem i ładnie wyglądają.
(Tytułem wyjaśnienia dodam, że numeru dwudziestego piątego wśród nabytych nie ma, bo akurat kiedy wyszedł pierwszy raz zainteresowałam się mangoanimcami i kupiłam go wtedy).



Kuroshitowa dowolność w przedstawianiu realiów zazwyczaj spływa po mnie jak po kaczce, ale - j-popowy zespół? Serio? ;P Ogółem ten nowy arc wydaje się jakiś wyjątkowo słaby, części rzeczy już się sama domyśliłam, a to przecież dopiero początek. Nie tracę jednak nadziei, że z czasem się rozkręci albo przynajmniej że kolejne historie wrócą do poziomu, do którego jestem przyzwyczajona. A póki co zawsze można się pocieszyć jak zawsze świetnym Sebastianem, Somą i Wolfem.
Już jest kolejne Requiem, a ja poprzedniego nie ruszyłam - oto krótka historia mojej znajomości z tą serią ;p Terminowość Waneko mnie trochę przeraża, całe szczęście zdaje się, że po szóstym tomie przygody Ryśka przejdą już w tryb nieregularny i portfel troszkę odetchnie. Druga dobra rzecz to to, że po tym pstrokatym paskudztwie okładki z powrotem będą ładne. A trzecia jest taka, że na tę najbrzydszą trafił najbardziej, pardon my Klatchian, wkurwiający bohater. Swoją drogą niezależnie od opóźnień z czytaniem uwielbiam dostawiać kolejne tomiki Requiem na półkę i na nie paczać, bardzo mi się podobają grzbiety z obrazkami postaci, szkoda, że nie wszystkie serie takie mają (yup, na ciebie patrzę, Pandoro).
A obok stoi i ładnie wygląda Serafin Dni Ostatnich (nie rozumiem, co się ludziom w tej nazwie nie podoba, mnie ten jej patos bardzo pasuje i do samej mangi, i w ogóle estetycznie). Wąpiórki też co prawda nie dostały obrazków na grzbietach, ale i tak prezentują się przyjemnie dla oka, zwłaszcza w zestawieniu z Requiem, świetnie wypada taki kontrast zielonych i czerwonych napisów na czarnym tle. Jeśli chodzi o to, co w środku, spodziewałam się tego, co w animcu, może trochę lepszego, i właśnie to dostałam. Niczego ta manga nie urywa, nawet nie wiem, czybym mogła z czystym sumieniem polecać, ale zakupu nie żałuję. Ładne to, przyjemne, zawiera przynajmniej jeden obiekt mojego fangirlu, no, ogółem świetnie się sprawdza jako guilty pleasure.



I oto wreszcie zaczęłam czytać Pandorcię. Jak na razie jestem głęboko w lesie, czyli po drugim tomie, więc za wiele powiedzieć nie mogę, ale manga ma u mnie +1000 do fajności za main gieroja. Nie żeby Oz był jakiś wyjątkowo ciekawy czy coś, w każdym razie nie na tym etapie. Po prostu z shounenów miałam ostatnio do czynienia z Hunter x Hunter i Naruto. Obie serie jak na razie całkiem-całkiem mi pasują, ale, o wielki Omie, jakże przyjemnie trafić na bohatera, który tak dla odmiany nie mógłby policzyć na palcach wszystkich swoich szarych komórek i nie cierpi na ostre ADHD!
A poza tym - okładeczki <333


Zdjęcie wykonane w celu napawania się bez zdejmowania tomików z półki



Sialalala, w następnym tomiku Durarary!! zacznie się to, czego nie znam z animca, już się cieszę ^^ A tymczasem akcja się rozkręca, faktycznie coraz ciekawiej się robi. Szkoda tylko, że w centrum tego wszystkiego Kida, nie trawię knypka. Co gorsza jakoś więcej chyba niż w anime Shingena Kishitani, a niech go szlag popieści, a po jednej scenie z jego nową żoną czuję, że będę jej nienawidzić równie gorąco. Klimat też tak jakoś trochu niedomaga, przy oglądaniu niemal można było nożem kroić atmosferę, tutaj tego niet, przez co mniej więcej do połowy książka wypada dość nijako. Z drugiej strony za to mam wrażenie, że jakby bardziej wyeksponowany został Dotachin i spółka, co się chwali. No i nie ma opcji, żeby LN-ka - w każdym razie z tej serii - była słabsza od mangi. Ten arc to już w ogóle, komiksowe wersje poprzednich były trochę gorsze od nowelek i anime, ale przyzwoite, natomiast Yellow Flag Orchestra totalnie mnie zaskoczyła, nie wiem, co to się zadziało, że poziom tak poleciał na łeb na szyję.
Wracając do tematu, OPM oczywiście jak zawsze pierwszorzędne. Minęliśmy już całe szczęście historię wielkiego meteoru, a więc i ten najbardziej nieprzyjemny moment, kto oglądał/czytał wie jaki. Myślałam, że skoro wiem, czego się spodziewać, wrażenia będą bardziej stonowane. A dzie tam, tak samo jak przy anime zabolało, miotnęło z wściekłości i zrobiło się żal Saitamy. Za to zaczął się właśnie mój jak na razie ulubiony arc z Królem Mórz, już zacieram łapki na tom piąty i ciąg dalszy.



Wyjątkowo, bo zazwyczaj szkoda mi na takie tytuły hajsów, trafiły się aż trzy jaojce. I żadnego jeszcze nie zaczęłam czytać, tak bardzo ja ;p Do Usłyszeć ciepło słońca w sporym stopniu (oczywiście oprócz tego, że wszystko od Dango kcem mieć i już) zachęciła mnie okładka, ale nie spodziewałam się, jak cudnie wygląda w realu, serio, żadne z licznych zdjęć, które widziałam przez parę ostatnich miesięcy, nie oddaje jej osomności, ją trzeba zobaczyć i pomacać na żywo <3
Konbini-kun to mój szósty tomik od Kotori i pierwsze ichnie BL, aż mi trochę dziwnie, jak sobie to uświadomiłam xD Ponoć sympatyczne czytadełko, na razie pobieżne przejrzenie to potwierdziło, mam nadzieję, że się nie zawiodę. Na plus jeszcze kotecek na okładce (i pewnie też w fabule), wiadomo, że wedle praw wszechświata wszystko zawierające uroczego kotka jest lepsze.
Brakujący tom Acid Town dokupiony, teraz na jakiś czas mam z tą serią spokój. W sumie nawet fajnie zbierać rzeczy od JG, przynajmniej portfel ma dłuugie okresy odpoczynku i nie musi się człowiek stresować, że zaraz wychodzi kolejna część, a tu zalega nieprzeczytane x poprzednich.



Tutaj też niczego jeszcze nie ruszyłam, tylko przejrzałam. Green Blood tom pierwszy i ostatni, czyli standardowo jak zawsze, kiedy zaczynam nadrabiać jakąś serię. Zachęciła mnie do niej głównie kreska, do czytania się na razie aż tak nie rwę, poczekam, aż sobie kiedyś na spokojnie skompletuję całość.
Wzgórze Apolla z kolei przydałoby się zacząć czytać, bo już za niedługo przyjdą kolejne tomy, a tu ledwo napoczęłam pierwszy i to kiedyś, dawno, dawno temu, w internetach. No, ale to już moja standardowa przypadłość, że mangi, o których wiem, że mi się spodobają, odkładam na później jeszcze dłużej, niż wszystko pozostałe.

(Tak na koniec dodam, że była to notka w większości sponsorowana przez ósmy odcinek Jurków na lodzie, ze względu na który dałam sobie wczoraj bezwzględny szlaban na tumblra i musiałam się czymś zająć, coby tam nie zabłądzić).

sobota, 12 listopada 2016

Kurturarnie #1

Tak trochę zbiorczo, zanim jeszcze skończę zbiorczy z dwóch miesięcy post zdobyczowy.

Wychodzi na to, że sezonówki faktycznie dobrze mi robią na systematyczność oglądania animców. Jak tak patrzę po kalendarzyku, w którym zapisuję przeczytane i obejrzane rzeczy, wcześniej było tak puuusto, a odkąd zaczęłam nadrabiać wychodzące serie zrobiło się tak ładnie i kolorowo, jak na wiosnę, zanim mnie dopadł maturalno-wakacyjny leń. Popchnęłam trochę do przodu starsze serie (co prawda słowo "starsze" trochę nie bardzo mi pasuje do animca sprzed ledwie kilku lat, a te z lat dziewięćdziesiątych to też przecież nie jakieś skamieliny), czyli HunterxHunter, Cowboya Bebopa i Owari no Seraph.
Z Bebopem mam taki problem, że nawet mi się podoba, ale przez tę - przynajmniej na razie - epizodyczność fabuły w ogóle nie mam motywacji, żeby siąść i obejrzeć kolejny odcinek. Chyba że akurat zobaczę w zapowiedziach następnego epka, że mogę liczyć na mHrocznego Viciousa i pieszczenie uszek głosem Wakamoto Norio, ale to się niestety zdarza raz na ruski rok.
HxH z czasem się rozkręca, ale i tak żałuję, że w przypływie hipsterstwa zaczęłam starą adaptację zamiast tej z 2011. Z tego, co patrzyłam, w nowej co prawda odcinków ponad dwa razy więcej, za to akcja bardziej skoncentrowana i na przykład nudniejsze fragmenty egzaminu na Łowcę pewnie odpowiednio przycięte, a do bardziej interesujących rzeczy dociera się szybciej. Przy niej może bym się mniej męczyła i szybciej by to oglądanie poszło. No ale nic, mimo wszystko to na tyle dobra seria, że pewnie kiedyś zechcę do niej wrócić i wtedy się wezmę za nowe anime. A na razie trwam w stuporze, jakim biszem jest Hisoka, kiedy nie zdąży sobie ułożyć tego durnego fryzu.



Wesołe przygody wąpiórków w postapokaliptycznym Tokio też ostatnio lepsze, czym mnie totalnie zaskoczyły. W jednym odcinku standardowa shounenowatość i zastanawianie się, co, u licha ciężkiego, ja w tej serii widzę, w kolejnym znienacka prawdziwa wojna, wróg u bram, zestrzeliwanie helikopterów, wybuchy, napisy końcowe... zaraz, co, jakim cudem tak szybko zleciało? I to tak zupełnie bez wkuropatwiających momentów? Alejagto?! Na razie jestem oszczędna z pochwałami, bo jeszcze przede mną kilka epków tego i cały drugi sezon, w których będzie tyyyle okazji do psucia wszystkiego, ale cieszę się, że przynajmniej teraz mam jakieś realne powody, żeby lubić ten tytuł. To znaczy oprócz endingu, openingu i teł <3


Dwie z moich obecnych tapet *.*


Jeśli chodzi o serie wychodzące, wreszcie wyszłam całkowicie na prostą, nadrobiłam wszystkie odcinki wszystkich oglądanych serii i mogę sobie spokojnie iść na bieżąco. Poza tym od ostatniej notki zmieniło się tylko tyle, że jeszcze bardziej nie cierpię Izetty (i postaci, i animca), Driftersi zaczęli na poważnie mnie wkurzać i ostatecznie przekonali, coby Hellsinga kijem nie tykać, za to drugi Ajin coraz to lepszy, jedynkę pobił już dawno, a teraz ciężko pracuje na awans do czołówki moich tegosezonowych faworytów.

Mangowo też ostatnio trochę nadrobiłam. Przeczytałam ponad połowę Lamentu jagnięcia, niesamowicie wciągający, jak kiedyś będzie mnie stać sprawię sobie komplecik. O ile Ringo Ame w końcu jednak go wyda, rzecz jasna. Przy okazji popaczałam sobie trochę po jednotomówkach Kei Toume. Fabułą to one raczej nie powalają, ale bardzo lubię styl autorki. Za pozostałe jej prace na pewno też się wcześniej lub później wezmę, a na razie tym bardziej cieszę się z mienia Acony.
Oprócz tego troszkę pociągnęłam naprzód lekturę Naruto i Ourana. To pierwsze zaczęłam tylko dlatego, że tak kultowe i fajnie znać, szału ni ma, tragicznie też nie jest (chociaż kto wie, kto wie, może i zacznie być), przynajmniej czyta się w tempie ekspresowym i nie męczy. Za to Ouran to droga przez mękę, ostatnio nie jest już aż tak źle i nawet momentami zabawnie, ale nie mogę się doczekać, kiedy skończę.
Przy okazji niedawnej premiery w Polszy zaczęłam też czytać Magi. Strasznie toto nijakie, nawet nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wkurzająco shounenowate, bo shounenowatość to jednak byłaby jakaś wyróżniająca się cecha, a ja tam nie widziałam żadnej. Niby Aladyn prosi się, żeby go utopić, ale też nie jakoś specjalnie. Mam nadzieję, że z czasem się manga rozkręci.
Drugi tytuł, który ostatnio nadczytnęłam, Are you Alice?, za to jak na razie wygląda świetnie. Nie przepadam za używaniem motywów z Alicji w krainie czarów, bo w większości taki zabieg wychodzi albo sztampowo, albo WTF-nie, ale tutaj autorka poradziła sobie świetnie, tworząc świat jeszcze bardziej pokręcony, niż ten oryginalny. Oby ciąg dalszy nie zawiódł.



Oprócz mangoanimców od czasu do czasu oglądam też seriale, głównie kryminalne procedurale. Ostatnio z jednej strony się cieszę, bo AXN wreszcie raczył puścić czwarty sezon Elementary - rychło w czas, skoro w cywilizowanym świecie już piąty wychodzi ;p Poza tym cierpię straszliwie, że akurat muszą dawać o 17 - przez większość tygodnia jest spoko, ale w środy o tej godzinie to ja w najlepszym wypadku kończę zajęcia, a w weekendy oczywiście nie powtarzają. Cóż, zakładam, że kiedyś puszczą całą serię od początku i wtedy się nadrobi. Ostatnio ten serial oglądałam ho, ho! albo i dawniej, miło sobie przypomnieć, dlaczego to mój ulubiony evah. Przy tej okazji naszły mnie znowu marzenia, jak cudownie byłoby przeczytać ficzka na temat "Sherlock Holmes z Sherlocka spotyka ludziów z Elementary", aż mi się mordka śmieje na samą myśl o tym, jak by wyglądało takie spotkanie z drugim Sherlockiem, Joan, Gregsonem czy Moriarty.



Z drugiej strony natomiast smutam, bo właśnie powoli acz nieubłaganie zaczynają mi się kończyć odcinki CSI, których nie znam. Są jeszcze sezony, których nie widziałam wcale albo prawie wcale, ale Eru wie, kiedy któraś ze stacji je zechce nadawać. A tak się od lipca przyzwyczaiłam, że jeśli przynajmniej ze cztery razy w tygodniu nie obejrzę sobie chociaż po odcineczku, to jakoś mi nieswojo. Niby mogłabym się przerzucić na któryś z innych tytułów w tym uniwersum, ale Nowy Jork jakoś mi nie podchodzi, a Cyber dwa razy próbowałam oglądać i dwa razy odpadałam przy pierwszej reklamie, więc też raczej podziękuję. Tym bardziej, że moja znajomość z CSI zaczęła się od tego, że parę razy przysiadałam popaczać na kawałek odcinka, ale wsysało mnie na tyle, że oglądałam ostatecznie całość plus jeszcze ewentualnie parę kolejnych epków lecących pod rząd. Z braku laku zostało mi jeszcze Miami, które znam bardziej wyrywkowo, ale raz, że tego serialu od pewnego momentu już nawet twórcy nie traktowali na poważnie, dwa, że nikogo tam jakoś specjalnie nie lubię, a z eye candies to tylko Calleigh. A w oryginalnym CSI uwielbiam dosłownie całą obsadę (no, oprócz dwóch kobitek - Sofii Curtis i Riley Jakjejtam - które szczęśliwie po jednym, dwóch sezonach zniknęły szybko a bezwonnie) i większość z niej dobrze mi robi estetycznie. No ale trudno, bądźmy dobrej myśli, w końcu jeszcze trochę tych odcinków mi zostało, zanim popadnę w ostateczną czarną rozpacz.

środa, 2 listopada 2016

Jesień 2016 - pierwsze wrażenia

Co prawda trochę późno jak na taki post, ale za ogarnianie sezonówek wzięłam się też dopiero niedawno, więc i tak jak na mnie jest dobrze - w sensie obejrzałam trochę więcej, niż odcinek na tydzień. Za ogarnianie wychodzących serii już raz się brałam, w ostatnim sezonie zimowym, z tym że trochę od rzyci strony - po prostu wybrałam dwa tytuły, których plakaty mi się spodobały, nie zawracając sobie głowy czymś tak prozaicznym, jak sprawdzanie gatunku czy opisu. I tak miałam szczęście, że tylko jedno z tamtych anime okazało się adaptacją otome. Drugi był Ajin, który co prawda jak wygląda każdy widzi, ale przynajmniej fabularnie trzyma poziom i nie wywołuje chęci rzucania ciężkimi przedmiotami. W każdym razie przy tamtej okazji, oprócz wbicia sobie do głowy, coby nigdy więcej nie kupować kota w worku, odkryłam, że wychodzące na bieżąco serie nieźle mnie motywują do oglądania. Na wiosnę się zagapiłam, przez wakacje byłam zbyt zajęta prokrastynacją, więc dopiero w tym sezonie na serio przysiadłam do nowych animców i - po tym razem bardzo dokładnym przyjrzeniu się każdemu - wybrałam sobie parę z nich do śledzenia. Wyszło siedem tytułów, jak dla mnie ilość wręcz kosmiczna, ale na razie nawet sprawnie mi idzie oglądanie. Chociaż to pewnie dlatego, że wypadałoby się uczyć całek.



Ajin 2nd Season

Pierwszy sezon jakiś szałowy nie był, o animacji litościwie nie wspomnę, ale jednak chcę wiedzieć, jak to się skończy. Akcja się zagęszcza, bohaterowie, po których od początku się spodziewałam, że będą współpracować, wreszcie zaczęli współpracować, ale tak ogółem niewiele da się nowego powiedzieć, ot, niezła (chociaż boląca w oczy) kontynuacja niezłej (choć bolącej w oczy) serii. Jedno tylko się zmieniło, i to na gorsze. Muzyka. O wielki Omie, kto wpadł na genialny pomysł, coby zamienić świetny opening i ending na takie... takie coś?! Ktokolwiek to był, hańba mu. Przynajmniej chociaż główny motyw muzyczny zostawili w spokoju, bez niego tak z dziewięćdziesiąt procent klimatu poszłoby się kochać.



Drifters

W swoim czasie zastanawiałam się nad mangą, ostatecznie się na nią nie zdecydowałam, bo i tak mam za dużo rzeczy do zbierania. Całe szczęście, bo żałowałabym wydanych hajsów. Anime podobno jest prawie identyczne z oryginałem, a zawiodłam się na nim bardzo. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałam, ale na pewno czegoś lepszego. Losy bohaterów mi równo zwisają, nic specjalnie ciekawego się nie dzieje, estetyka też nie moja, humor czasami faktycznie zabawny, ale przynajmniej równie często dopiero po paru sekundach się reflektuję, że, aha, to miał być Element Komiczny. Tragicznie nie jest, oglądanie nie boli, ale za wszystkie ewentualne kolejne sezony czy insze specjale już podziękuję.



Fune wo Amu

Obyczajówki to nie moja bajka, ale do tej zachęcił mnie główny bohater. Po opisie i mordce z plakatu patrząc uznałam, że zapowiada się kochana, nieporadna poczciwina, którą aż się chce pomyziać i zaopieokować. No i jest Majime takim właśnie fluffnym ciepłym kluskiem, chociaż w żadnym wypadku nie jedyną rzeczą, która mi się w tej serii podoba. Gdybym miała oglądać same anime w takim stylu pewnie by mnie coś trafiło, ale jeden taki spokojny, kameralny tytuł z powolnie rozwijającą się fabułą i samymi sympatycznymi ludźmi jest miłą odmianą po wszystkich mordolejstwach i takich tam. Słownikami co prawda zbytnio się nigdy nie interesowałam, jednak okołoksiążkowy klimat zawsze na plusie. Dodatkowo się ucieszyłam, że skojarzyłam dwójkę seiyuu - oczywiście za każdym razem, kiedy kolega gieroja otwiera usta, zastanawiam się, co tu u licha robi Izaya Orihara, ale co ciekawsze prawidłowo rozpoznałam Sakakibarę Yoshiko, a od czasu, gdy grała Frederikę Greenhill w LoGH-u, jednak te dwadzieścia lat minęło. Albo mi się słuch wyrabia, albo ci starsi aktorzy głosowi jacyś tacy bardziej charakterystyczni są.



Keijo!!!!!!!!

Dziewczyny lejące się na tyłki i cycki - no sami powiedzcie, czy to brzmi jak coś dobrego? Z ciekawości chciałam trochę popaczać - trochę, bo byłam pewna, że po góra kwadransie żenua mnie pokona. I jakież było moje zaskoczenie, kiedy się okazało, że wręcz przeciwnie, ta seria to szalenie przyjemne, kolorowe paczadełko, fanserwis wcale nie przeszkadza, a te dwadzieścia parę minut każdego odcinka leci nie wiadomo kiedy. Bohaterki może nie są jakoś oryginalnie skonstruowane, ale sympatyczne i miło na nich zawiesić oko. Zwłaszcza niesamowicie mi robią te chustkowstążkocosie, którymi związują włosy Nozomi i Miyata, no prostu przeuroczo to wygląda <3

<3





Nobunaga no Shinobi

Pierwsze spośród tych anime, który zaczęłam oglądać, i cały czas jeden z moich faworytów. Dawno nic tak doskonale mi nie podpasowało humorem, w moim przypadku każdy trzyminutowy odcinek to jakieś dwie minuty śmiechu non stop (odliczając opening, swoją szosą też bardzo przyjemny). Do tego urocza kreska, bardzo fajni bohaterowie (jak to świadczy o niektórych długich mangoanimcach/książkach/czym tam jeszcze, jeśli w takim drobiażdżku postacie mogą być o tyle lepiej zbudowane...) i naprawdę dużo się w tych odcineczkach dzieje. Stanowczo najlepszy z shortów, na jakie trafiłam, szkoda, że łącznie będzie tego zaledwie nieco ponad pół godziny.



Shuumatsu no Izetta

Są samoloty, są czołgi, są karabiny, jest wojna i ładne bitwy, a nawet coś jakby intrygi i polityka - czegóż chcieć więcej? Hm, może sensownych głównych bohaterek? Fine jest straszliwą Marysójką z gatunku "piękna, dzielna i mądra księżniczka poświęcająca się za naród", bleh, już w wieku siedmiu lat miałam na takie ostrą alergię. Chyba dziewczątko zabłądziło do animca w drodze do jakichś kiczowato ckliwych tworków ku pokrzepieniu serc. Jemu w każdym razie trzeba przyznać, że  faktycznie ładnie wygląda i ma do tego przyjemny głos. Izetcie nawet tego brak. Serio, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam w założeniu sympatyczną postać, w której tak absolutnie nic by mi nie pasowało. Nie mówiąc już o tym, że co za frajda obserwować walki, w których i tak wiadomo, kto bez trudu zwycięży. Aż zaczęłam kibicować ichnim wcale-nie-hitlerowcom, coby toto utłukli jak najszybciej. Tja, wiem, złudne nadzieje...



Yuri!!! on Ice

Ze względu na fandomowy hype do tej pory zapoznałam się z One-Punch Manem i SnK. Czyli z samymi dobrymi rzeczami. Tak więc postanowiłam dać internetom kolejny kredyt zaufania i obejrzeć animiec o najbardziej trollowatym tytule, jaki słyszałam (nie wierzę, że tylko ja w pierwszej chwili byłam pewna, że na tym lodzie to dziewczyny będą tańczyć i robić fanserwis xD). Bardzo słusznie, cotygodniowa dawka ślicznie ubranych ślicznych panów uprawiających śliczną dyscyplinę sportu i generujących tony podtekstu* stanowczo podnosi jakość życia :D No i co ja jeszcze mam napisać, czego jeszcze przede mną tysiące ludzi nie napisały? Że kiedy to piszę w tle leci zapętlone History Makers na przemian z You Only Live Once? Że praktycznie nie ma rzeczy, która by mi się w Jurkach nie podobała? Że z dużym prawdopodobieństwem to będzie moje ulubione anime tego sezonu? Że nawet favnęłam na MAL-u? Że ostatnio non stop żyję na głodzie na więcej? Nieee, chyba nie ma sensu ;3
*Chociaż ja tam cały czas mam nieśmiałą nadzieję, że to jednak się nie skończy na samym podtekście.

Podsumowując, jak na razie jestem bardzo zadowolona z wyboru - cztery animce faaaajne, dwa przyzwoite i tylko jeden irytujący, a i ten ma swoje momenty. Miejmy nadzieję, że poziom żadnego nie poleci w dół.

niedziela, 16 października 2016

Kuroshitsuji - Red Butler Arc

Anglia, koniec XIX w. W Londynie grasuje seryjny morderca, zwany Kubą Rozpruwaczem. Śledztwo w tej sprawie zostaje powierzone "kundlowi królowej" - dwunastoletniemu hrabiemu Cielowi Phantomhive. Mimo młodego wieku chłopiec, tak jak jego poprzednicy, służy koronie brytyjskiej rozwiązując różne mroczne i niebezpieczne zagadki. Pomaga mu w tym Sebastian, lokaj, w którego przypadku określenie "diabelsko dobry" nie jest tylko przenośnią. Ta sprawa może jednak okazać się trudniejsza, niż ktokolwiek by przypuszczał, tym bardziej, że kamerdyner Ciela nie jest jedynym nadnaturalnym stworzeniem w mieście...


okladka

Tytuł oryginału: Kuroshisuji (黒執事)

Autor: Yana Toboso

Oryginalne wydanie: Square Enix

Polskie wydanie: Waneko

Rozdziały: 6-14

Tomy: 2-3

Gatunek: demony, tajemnica, historyczny, fantasy

(Na wszelki wypadek ostrzegam, że mogą być spoilery do tego arcu).



Większość osób pewnie ma taki tytuł, od którego zaczynał przygodę z m&a i do którego ze względu na to wciąż ma sentyment. Mnie na dobre na azjatycką stronę mocy przeciągnęło na początku tego roku FMA, ale nie był to pierwszy raz, kiedy zainteresowałam się mangą. Dawno, dawno temu, w głębokiej gimbazie, przeżyłam krótką fazę, która zaowocowała kupnem kilku tomików mang. Dwa z nich były to początkowe tomy Kuroshitsuji i na tę właśnie serię głównie wtedy fazowałam. Kiedy mi przeszło, mangi poszły w różne ciemne kąty pokoju, z których wyciągnęłam je dopiero jakoś w styczniu, na fali nowego i silniejszego zainteresowania postanawiając odnowić z nimi znajomość. Moje pierwsze ówczesne opinie o przygodach Cielątka i Sebastiana były, delikatnie rzecz ujmując, dalekie od entuzjastycznych, ale że osiągnięcie za niedropanie mang na MAL Graphie samo się nie zdobędzie, w końcu się przemogłam i poszłam dalej. Całe szczęście, patrząc z perspektywy czasu.
W przeciągu paru miesięcy moje nastawienie zmieniło się od "jak ja w ogóle się mogłam zachwycać tym szitem?!" do "alejakto nie ma więcej tomów, jak żyć?!". Niby mogłabym czytać kolejne rozdziały w necie, ale, odkąd pewnego pięknego dnia na widok całego rządku Kurosza w empiku nie wytrzymałam pokusy, postanowiłam zacząć zbierać tomiki i grzecznie czekać, aż wyjdzie kolejny. A w ramach zaspokajania fandomowego głodu odświeżyć sobie całość od początku i przy okazji naprodukować trochę noci na blogasku.


tomiki
Tylko niech nikt przypadkiem nie padnie z wrażenia, jak dużo tego mam.


O pierwszym arcu pisać nie będę, bo już to kiedyś zrobiłam i nadal się pod większością tej opinii podpisuję, chciałabym tylko dodać, że kiedy nic nowego nie ma, to i toto wchodzi i nawet się może podobać. Ale jednak polecam każdemu ewentualnemu czytaczowi zaczynać od tomu drugiego i dopiero potem ewentualnie wrócić, coby się na dzień dobry nie zniechęcić.

A w tomie drugim zaczyna się arc chyba najbardziej znany, niestety, nawet w pierwszym animcu się pojawił. Piszę: "niestety", bo mój główny problem z nim polega na tym, że rozwiązanie zagadki morderstw znałam na długo przed tym, jak po raz pierwszy zaczęłam samą mangę czytać, ba, była to jedna z pierwszych rzeczy, jakich się w ogóle o tym fandomie dowiedziałam. I obawiam się, że nie jest to tylko i wyłącznie mój problem, bo żeby dowiedzieć się prawdy o Grellu wystarczy na chwilę otrzeć się o okołokuroszowe rejony netu, a kiedy już się ją zna, rozwiązanie staje się praktycznie oczywiste. Jasne, nawet wtedy można mieć z czytania frajdę, ale jednak trochę głupio od początku znać zakończenie było nie było kryminału, tym bardziej, że postacie jeszcze nie są w stanie nadrobić za niedostatki fabuły.
Bo, pomijając już powyższe, fabularnie arc o Kubie Rozpruwaczu niczym nie powala. Ot, Cielątko dostaje od królowej polecenie zajęcia się sprawą, jedzie po informacje do Undertakera, znajduje podejrzanego, podejrzany okazuje się niewinny, wtem! nagłe olśnienie i voila, już wszystko wiadomo, jeszcze tylko trochę bitki i koniec. No litości, to ma być rozwiązywanie jednej z najbardziej znanych historycznych zagadek kryminalnych? Gdzie tu jakiś suspens, mylenie czytelnika? Może to Agatha Christie i różne seriale kryminalne mnie rozpuściły, ale od polowania na seryjnego mordercę oczekiwałabym jednak czegoś więcej.




Jeśli chodzi o bohaterów, grzech nie wspomnieć przede wszystkim o Sebastianie. W pierwszym tomie przeraźliwie marysójkowaty, tutaj zaczyna pokazywać się z lepszej strony. Owszem, nadal jest Garym Stu do sześcianu, ale wreszcie objawiają się jego ciekawsze cechy, jak uroczo demoniczną dokładność w wypełnianiu poleceń czy miłość do kotów. Przyjemnie też zobaczyć jego opinie na temat pozostałej służby czy panicza. W gruncie rzeczy Sebastian jest na tym etapie najciekawszą i najbardziej lubialną postacią.
Madame Red nie lubiłam kiedyś, nie lubię teraz i raczej marne szanse, żebym kiedykolwiek zapałała do niej jakimkolwiek cieplejszym uczuciem. Jej motywy wydają mi się cholernie kliszowate, ale przede wszystkim kompletnie siada mi przy kobitce zawieszenie niewiary. Kobieta lekarz, obcięta na pazia, nosząca się na czerwono, klepiąca facetów po tyłkach i opowiadająca nieprzyzwoite żarty - i ktoś taki jest w XIX w. szanowanym członkiem socjety? No chyba nie, nawet w kuroszitowersum, które jest z zasady dziewiętnastowieczne dość umownie, kompletnie tego nie kupuję.
Pozostałe postacie hurtem są... przeciętne. Lizzie i służba Phantomhive'ów nie irytują już tak bardzo, nawet wypadają całkiem sympatycznie, ale to jeszcze nie ich czas; Cielaczek nie pokazuje się ani jako specjalnie wkuropatwiający mały dupek, ani jako szczwany knowacz; Lau sprawdza się jako Element Komiczny, ale nic więcej z tego nie wynika; Grell, cóż, najpierw przez dłuższy czas się kamufluje, ale nawet później wychodzi głównie przegięty i daleko mu do późniejszej klasy; wicehrabia Druitt praktycznie nie ma w sobie tej cudnej wariackiej druittowości; ogółem można powiedzieć, że wszyscy wypadali w innych momentach lepiej, niektórzy też znacznie gorzej. A tutaj? Ot, tacy nijacy. Jedyny chlubny wyjątek stanowi Undertaker, chyba najrówniej prowadzona postać tej serii, ale on zawsze wychodzi autorce tak samo pierwszorzędny.

Kreska, jak to w Kuroshitsuji, ogółem bardzo ładna, w porównaniu do pierwszego tomu muszę pochwalić mniejsze wybiszenie i większe zróżnicowanie wszystkich wokół, ale parę razy trafiają się kadry... Nie powiem, że złe, zresztą za bardzo się na tym nie znam, ale jakieś takie dziwne, z postaciami niekoniecznie wyglądającymi jak one. Trafia się to jednak na tyle rzadko, że się zbytnio nie czepiam.
Słówko jeszcze o wydaniu, skoro mam przynajmniej ten drugi tomik. Z zewnątrz prezentuje się ślicznie (co prawda mnie osobiście niezbyt pasuje obrazek na okładce, ale to już kwestia gustu), do tłumaczenia zastrzeżeń nie mam, za to bardzo bym chciała wiedzieć, gdzie byli ludzie od korekty. Praktycznie co strona, to literówka. Do tego obwoluta zjeżdża i to nie tak normalnie, jak przy niektórych śliskich, że wysuwa się kiedy za nią trzymać, nie, ona zjeżdża, jeśli się na nią za mocno oddycha, o mocniejszych poruszeniach nie wspominając. Widać to nawet na pierwszym zdjęciu do tej notki, ułożyłam to cholerstwo najdokładniej jak mogłam, a i tak się przesunęło. Podobnie mam zresztą z pierwszym tomem, natomiast reszta jest już normalna. Zakładam, że to tylko pierwsze takie felerne, a w późniejszych wydaniach poprawili. A tym bardziej te literówki, bo obwoluty obwolutami, ale wstyd puszczać do druku takie byki.

Ogólnie rzecz biorąc nie jest to najlepszy arc, niczym nie powala, wyraźnie widać, że autorka dopiero się docierała i nie miała jeszcze najlepszego warsztatu. Czyta się jednak tę historyjkę całkiem przyjemnie i prezentuje ona poziom co najmniej przyzwoity. Nie żebym ją polecała każdemu z czystym sumieniem, ale myślę, że warto spróbować, tym bardziej, że dalej jest już tylko lepiej.

~~~*~~~

Ze spraw technicznych: od tej pory nowych postów można się spodziewać jakoś tak w niedzielę, poniedziałek. Mam nadzieję dawać je co najmniej raz na dwa tygodnie, zobaczymy, jak to wyjdzie

środa, 21 września 2016

Sierpień 2016 - Zdobycze



Nooo, wrzesień się jeszcze nie skończył, więc uznajmy, że wcale się nie spóźniłam z podsumowaniem sierpnia. Niestety – albo i stety, zależy, jak spojrzeć – cudny, niemal pięciomiesięczny okres nicnierobienia zaraz mi się kończy i znając siebie będę wymyślać dowolne dziwne aktywności, żeby się tylko nie uczyć, więc może nawet czasem tu naskrobię cuś recenzjopodobnego. A na razie sierpniowy stosik okołomangowy.





One Piece #7-9
Requiem Króla Róż #3
Pandora Hearts #3
Pet Shop of Horrors #1
Acid Town #1-2, 4
Wzgórze Apolla #1, 6
Rycerze Sidonii #2
Otaku #50, 56







Jako stworzenie o silnym instynkcie kolekcjonerskim mam taki plan, żeby kiedyś zebrać wszystkie numery Otaku i od czasu do czasu nabywam któreś z dostępnych na Gildii numerów archiwalnych. Czekając na zapowiadany na sierpień sześćdziesiąty numer (który, kto wie, a nuż wyjdzie jeszcze w tym roku) zamówiłam sobie te dwa. Zastanawiam się, czy to jest jakieś prawo, że jeśli już dają plakat z serii, którą znam i w miarę lubię, tak jak SnK, to on musi być taki brzydki i z najbardziej irytującą postacią ;p I nie mówię tu bynajmniej o Kolosalnym.





Zawsze wiedziałam, że jestem ślepa, ale dopiero przy okazji tego tomu Sidonii dowiedziałam się, jak bardzo. Na wszelkich MAL-ach w opisie gatunku sterczy jak byk mecha, w posłowiu tłumacz pisze o mechach, w samym komiksie występują manewry z udziałem gward trzymających się za łapki – a ja po przeczytaniu dwóch tomów przypadkiem trafiam na jakąś recenzję i zaliczam opad szczęki, bo, zaraz, to tam są jakieś mechy?! Aż do tej pory żyłam w błogiej nieświadomości i się cieszyłam, że mam do zbierania space operę bez mechów... Całe szczęście gwardy są jednak na tyle sensowne i mało humanoidalne, że nie przeszkadzają i przez większość czasu mogę udawać, że to jakieś normalne myśliwce czy cuś.

Część Pet Shopu czytałam już jakiś czas temu na skanach, ale to na tyle dobra rzecz, że chociaż tę wydaną w Polsce połowę serii mam zamiar sobie powoli uzbierać. Jak na razie oprócz pierwszego tomiku mam jeszcze piąty, nabyty kiedyś przypadkiem w Matrasie i jeszcze nie przeczytany. Szkoda, że to ostatni dostępny u nas i na resztę szans raczej nie widać.

Wzgórze Apolla też zaczęłam czytać na skanach, ale gdzieś tak w połowie pierwszego rozdziału stwierdziłam, że fukać oszczędności, to jest świetne, ja to muszę mieć na papierze. Szósty tom kupiłam poza kolejnością, bo akurat się łapał na promocję na Gildii. Oczywiście czytanie odkładam w najlepsze na później, za to z lubością patrzę, jak tomiki ładnie wyglądają na półce i jaki fajny kontrast tworzą obrazki na obu okładkach.





Trzecie Requiem ma stanowczo najładniejszą jak na razie (i, popatrzywszy w internetach na nadchodzące paskudztwa, prawdopodobnie w ogóle) okładkę, nawet pomimo Henryka. Zresztą muszę facetowi przyznać, że przestał być najbardziej wkur…ropatwiającą postacią w tej mandze. Owszem, jest skrajnie niekompetentnym idiotą, ale przynajmniej zdaje sobie sprawę, że władca z niego jak z Maxona Schreave’a, i nie rwie się do tronu. Za to Edward „Myślę-nie-tą-częścią-ciała-co-trzeba” York… Ech, mam szczerą nadzieję, że skończy jak Robb Stark. Ogółem trzecia część podpasowała mi bardziej od poprzednich (chociaż mogłoby być więcej białego dziczka <3), zwłaszcza drugiej. Oby to była zapowiedź tendencji zwyżkowej, a nie przeplatanki „dobry tomik-słaby tomik”.

Niestety, z One Piece na razie będę musiała przystopować, bo za dużo tych rzeczy do zbierania, a jak już zamawiam przygody Luffy’ego i spółki, to zawsze korci, żeby wziąć od razu kilka tomów. Ale kiedyś na pewno nadrobię te kilkadziesiąt części i postawię na półce… um, znaczy się półkach, o! I pomyśleć, że nie tak dawno temu bałam się brać za tę serię, bo taaaka dłuuuga i z taką dziwną kreską, pewnie mi się nie spodoba…







Na koniec moje pierwsze używane mangi i kolejny dowód, jaka jestem ślepa. Przez cały czas byłam święcie przekonana, że kupuję pierwszą Pandorę, wróciłam z nią szczęśliwa do domu, miałam tak dla odmiany zamiar od razu zacząć czytać, a tu zonk, nagle się okazuje, że tam na okładce jest taka duża trójka i trzeba czekać, aż dojdą poprzednie tomy :c Dziś wreszcie się to czekanie skończyło, ale to już temat na wrześniowe zestawienie.
Na Acid Town szykowałam się już od jakiegoś czasu, pamiętam, że jakoś na początku roku, kiedy to w Matrasie w moim mieście było jeszcze coś więcej niż randomowe a zeszmacone mangowe resztki, nadczytnęłam któryś tom i stwierdziłam, że nawet fajne, ale w końcu nie kupiłam, bo nie było pierwszego tomu. Teraz trafiła mi się okazja na trzy tomiki razem z Pandorką, więc skwapliwie skorzystałam. Przy okazji dwukrotnie zwiększyłam ilość mang od Studia JG na swojej półce i zajęłam się filozoficznymi rozważaniami, dlaczego w zasadzie mam ich tak mało.